Cokolwiek zrobi Gowin jedno jest pewne – jego wizerunek niechybnie na tym ucierpi. Już 26 września rozbawił publiczność twierdząc, że nie można ówczesnej minister zdrowia Ewie Kopacz odmówić dobrej woli i zasług, nawet jeżeli dała się Rosjanom „wprowadzić w błąd”. Będzie więc Gowin rzecznikiem Ewy Kopacz nie dlatego, że PiS od niego chciał informacji, lecz dlatego, że Kopacz i Tusk wykorzystają te sytuację by Gowinowi przytrzeć nosa i wrobić we współodpowiedzialność
I wyciąga wniosek:
I już wiadomo, że to się może udać. Gowin nie odważy się zakwestionować działań swoich partyjnych kolegów. Teraz i on będzie „umoczony”. Pozycja, jaką wypracował sobie w związku z Aferą Amber Gold i stanowczością wobec skandalicznego zachowania sędziego Milewskiego z Gdańska, osłabnie.
Rzeczywiście, w poprzedniej kadencji Gowin – jak to poetycko określił premier Donald Tusk – był „liderem wewnętrznej opozycji”. A rozbrojenie go ministerialnym stanowiskiem w tej kadencji udało się jedynie połowicznie (fiasko blokowania Europejskiej Konwencji, mocno ograniczone zapowiedzi deregulacji i faktyczne wycofanie się z likwidacji sądów w Polsce powiatowej). Jednak to on narzucił pryncypialną narrację w sprawie Amber Gold i zwłaszcza już sędziego Ryszarda Milewskiego. To właśnie ją podzielił, przynajmniej oficjalnie, premier. Oficjalnie, bo nie sposób nie zauważyć, że w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” prezes gdańskiego Sądu Okręgowego tak wyraźnie, jak tylko mógł stawiał siebie samego po stronie premiera przeciwko ministrowi. Nie bez kozery.
A w tle zaś miga także „krypto-pisowskość” Jarosława Gowina. Cokolwiek powie Jarosław Gowin będzie mu to wypominane albo przez PiS albo przez PO. Zapewne zaś przez obie formacje. Bo przy rozjeżdżających się lądach trudno stać okrakiem, bo w pada się w odmęty.