Imperium mimo woli

Hegemonia nad światem nigdy nie była celem USA, dlatego mają szansę ją utrzymać.

Aktualizacja: 20.04.2015 17:28 Publikacja: 20.04.2015 17:23

USA były w czasie zimnej wojny największą potęgą gospodarczą świata, w pełni kontrolującą morza i oc

USA były w czasie zimnej wojny największą potęgą gospodarczą świata, w pełni kontrolującą morza i oceany

Foto: AFP

Słowo „imperium" brzmi nieprzyjemnie, bo z historii znamy dokonania wielu z nich. Zdarza się również, że to określenie opisuje kondycję konkretnego państwa, która jest wynikiem gigantycznego zachwiania równowagi międzynarodowej. I rzeczywiście imperia tworzone z rozmysłem, w rodzaju Francji napoleońskiej lub III Rzeszy, nie istniały długo: większość tych, które trwają, nie miała takich ambicji, a one rozpoznawały po prostu w pewnym momencie swój status. Niektórym zajmowało to sporo czasu, a zwłoka w tej kwestii może mieć daleko idące konsekwencje.

Imperium antyimperialne

Stany Zjednoczone stały się na dobre imperium w roku 1945. Wprawdzie pół wieku wcześniej, podczas wojny hiszpańsko-amerykańskiej, zdecydowały się przejąć kontrolę nad Filipinami i Kubą, a elity zaczęły wówczas myśleć o sobie jako o twórcach imperium, USA były jednak wtedy daleko do tego celu. Złudzenie, jakie dało panowanie w Hawanie czy Manili, rozwiało się podczas I wojny światowej i w okresie Wielkiego Kryzysu.

Prawdziwe imperium, które pojawiło się dwie dekady później, powstało w następstwie II wojny światowej. Jej przebieg doprowadził do zapaści Europy i skończył się jej częściową okupacją przez Sowietów oraz Amerykanów. Ta sama dynamika wydarzeń doprowadziła na drugim końcu świata do zajęcia Japonii, rządzonej w imieniu USA przez gen. Douglasa MacArthura w roli wicekróla.

Stany z dnia na dzień musiały przyjąć rolę, od której usiłowały się uchylać. Warto pamiętać, że USA były pierwszym „antyimperialnym" projektem epoki nowożytnej, państwem, które powstało niejako w sprzeciwie wobec idei imperium. Co jeszcze bardziej istotne, światowa hegemonia okazała się zagrożeniem dla amerykańskich zasobów, nie zaś źródłem zysków. Po II wojnie światowej, która zniszczyła zarówno Japonię, jak i Europę Zachodnią, USA nie czerpały żadnych niemal korzyści z bliskich relacji z tymi państwami. Wprost przeciwnie: Stany Zjednoczone, które wyszły z wojny praktycznie bez uszczerbku, udzieliły dużego wsparcia kilku państwom europejskim i azjatyckim.

Tyle że – w odróżnieniu od sytuacji z lat 20. XX wieku – Amerykanie nie mogli sobie pozwolić na powrót do domu. I wojna światowa zrujnowała niemal wszystkich swoich uczestników. Nikt nie miał dość energii, by pokusić się o odzyskanie hegemonii, i Waszyngton mógł pozostawić Europę jej własnemu losowi. II wojna zakończyła się zupełnie inaczej: mimo wszystkich strat, jakie poniósł, Związek Sowiecki zachował swoją potęgę. Pozostawał hegemonem na Wschodzie i w przypadku nieobecności USA był w stanie z łatwością podporządkować sobie cały kontynent. Dla Waszyngtonu było to poważne wyzwanie: zjednoczona Europa, niezależnie od tego, czy stałaby się taką w trybie dobrowolnej federalizacji, czy zdominowania przez jedno państwo, byłaby dla Ameryki niebezpiecznym konkurentem, a może wręcz zagrożeniem dla jej pozycji.

Nie znaczy to, że Stany Zjednoczone obsadzały się w tym momencie w roli hegemona, nieporównywalna jest również skala autonomii politycznej, jaką dopuszczały, w porównaniu z tą, jaka była do pomyślenia dla Sowietów. Nie da się jednak ukryć, że obok obecności militarnej w Europie USA zorganizowały na nowo gospodarkę zrujnowanego kontynentu oraz stworzyły system obronny, stając się jego najważniejszym elementem. W ostatecznym rachunku „suwerenność" sprowadza się do wolności wyboru w kwestii tego, czy podejmuje się działania wojenne czy nie. Władza tego wyboru nie pozostawała w rękach Londynu, Paryża czy Warszawy: dysponowały nią Moskwa i Waszyngton.

USA oparły swoją strategię na zasadzie „powstrzymywania": Waszyngton, nie mając ani ambicji, ani środków pozwalających na podbój ZSRR, zamierzał trzymać go w szachu. Amerykańskie wpływy rozciągały się w tym czasie od Francji po Iran. Istotą sowieckiej strategii pozostawało „oskrzydlanie" systemu powstrzymywania przez wspieranie rewolucji i zrywów społecznych możliwie najbliżej bezpiecznego zaplecza USA.

Korzyści z koalicji

Sojusznicy ZSRR mogli z pewnością liczyć na hojne zaopatrzenie w broń. Tym, którzy postanowili związać się ze Stanami Zjednoczonymi, oferowano coś zupełnie innego: przynależność do obszaru dynamicznej wymiany handlowej oraz dostęp do nowych technologii i kapitału inwestycyjnego. Niektóre kraje, na przykład Korea Południowa, znakomicie wykorzystały tę szansę. Inne ją odrzuciły: przywódcy państw w rodzaju Nikaragui doszli do wniosku, że więcej skorzystają na wojskowym i politycznym wsparciu ze strony ZSRR niż na wymianie handlowej z USA.

Stany Zjednoczone były w tym czasie największą potęgą gospodarczą świata, w pełni kontrolującą morza i oceany oraz system handlowy czy inwestycyjny, na którym korzystały kraje bliskie im politycznie. To w tym momencie, w pierwszej fazie zimnej wojny, USA po raz pierwszy zaczęły – nawet jeśli czyniły to nieświadomie – postępować jak imperium.

Wsparto je na relacjach gospodarczych raczej niż wojskowych. W miarę upływu czasu wartość inwestycji amerykańskich rosła jednak, podobnie jak eksportu czy importu. Tak jak w przypadku każdego imperium nie stał za tym całościowy zamysł strategiczny, lecz realia gospodarcze, na których mocy rosła współzależność. Najlepszym tego przykładem jest Arabia Saudyjska, na drugiej zaś półkuli – Wenezuela: pochodząca z nich ropa naftowa i jej znaczenie dla amerykańskiego przemysłu sprawiły, że kraje te stały się znacznie ważniejsze dla USA, niż wynikałoby ze względów czysto wojskowych.

W miarę jak imperium rośnie w siłę, więzi gospodarcze w jego obrębie zyskują na znaczeniu, szczególnie jeśli jednocześnie mechanizmy współdziałania działają coraz sprawniej. W ten właśnie sposób Stany Zjednoczone ostatecznie stały się imperium: po pierwsze ponieważ stawały się coraz potężniejsze i coraz bogatsze, po drugie zaś, ponieważ posiadały przeciwnika zdolnego do rzucenia im wyzwania na skalę globalną i rywalizującego z Waszyngtonem o wpływy w dziesiątkach państw. USA z kolei wykorzystywały swoją przewagę gospodarczą do nakłonienia niektórych z „państw frontowych" do współpracy handlowej, a w konsekwencji również wojskowej i politycznej.

Problemem imperium amerykańskiego jest dziś trwałość procedur i przyzwyczajeń z czasów zimnej wojny, kiedy to szykowało się do udziału w wojnie na czele koalicji i dźwigania głównego ciężaru konfliktu. Ta zasada została zastosowana w roku 1991, kiedy rozpoczęto operację Pustynna burza, odwołano się do niej również po 11 września, gdy w Waszyngtonie zapadła decyzja o podjęciu działań zbrojnych w Iraku i w Afganistanie. Owszem, w obu przypadkach powstała koalicja, ale najważniejsza była w niej Ameryka, która dawała jednak do zrozumienia, że udział w operacji przełoży się na zyski gospodarcze. Można wręcz uznać, że wszystkie działania zbrojne, jakie podjęły Stany Zjednoczone po 11 września, odtwarzały w pewien sposób model z czasów II wojny światowej. Stratedzy, którzy zajmowali się planowaniem wojny w Iraku, odwoływali się wprost do doświadczeń z czasów okupowania Niemiec i Japonii. Po roku 1992 Stany Zjednoczone okazały się jedyną globalną potęgą. Państwem, które mogło podjąć się prób rozciągania swojego ładu gospodarczego, politycznego i militarnego na obszar całego świata.

Koszty po stronie sojuszników

Także i dziś pozostają potężne. Nie oznacza to jednak, że są wszechmocne, chociaż można odnieść takie wrażenie, śledząc debaty polityczne, jakie mają dziś miejsce w Rosji, Iranie czy w Jemenie. Ograniczenia hegemonii istnieją zawsze: szanse na przetrwanie mają te imperia, które przyjmą je do wiadomości.

Największym ograniczeniem potęgi imperium amerykańskiego jest – podobnie jak w przypadku wiktoriańskiej Wielkiej Brytanii czy starożytnego Rzymu – demografia. W całej Eurazji Amerykanie są w mniejszości. Oczywiście, wojska USA skutecznie wykorzystują różnego rodzaju wzmocnienia siły zbrojnej, pozwalające na niszczenie przeciwnika, zanim ten zacznie zadawać straty. Na krótką metę taka taktyka okazuje się skuteczna; nigdy jednak nie sprawdza się w dłuższej perspektywie, po prostu dlatego że liczniejszy przeciwnik jest w stanie skuteczniej „absorbować" i równoważyć straty. Pierwszej lekcji tego rodzaju dostarczył Wietnam, a Irak i Afganistan stanowiły bolesną i kosztowną powtórkę.

Rozwiązaniem są działania, które umożliwiają przerzucenie części kosztów i strat wojennych – w tym najboleśniejszych, ludzkich – na barki sojuszników, czyli państw, które gotowe są ponosić te koszty lub tak czy owak nie są w stanie ich uniknąć.

Działania takie można prowadzić na dwa sposoby: pierwszym, prostszym jest wspieranie miejscowych sił, których interesy są zbieżne z planami imperium: oczywistym tego przykładem były działania USA w początkach interwencji w Afganistanie. Drugi, trudniejszy, polega na dążeniu do zachowania równowagi sił między wieloma państwami: działania takie możemy zaobserwować na Bliskim Wschodzie, gdzie Stany Zjednoczone poruszają się między czwórką potęg regionalnych – Iranem, Arabią Saudyjską, Izraelem i Turcją – wspierając wysiłki jednych przeciwko drugim w rozciągniętym w czasie akcie zachowywania równowagi. Na terytorium Iraku lotnictwo bojowe USA wspiera ataki piechoty irańskiej: w tym samym czasie w Jemenie Stany Zjednoczone dostarczają wsparcia lotnictwu Arabii Saudyjskiej, które atakuje fundamentalistyczne bojówki Houtich przeszkolonych w Iranie...

Interesy zamiast przyjaciół

Na tym polega istota działania imperium. Anglicy zwykli mawiać, że Wielka Brytania nie ma przyjaciół ani wrogów – jedynie interesy. Ten frazes okazuje się – jak wiele frazesów – prawdziwy. Stany Zjednoczone są w trakcie przyswajania lekcji. Nie da się ukryć, że więcej uroku miały przed pół wiekiem, gdy wyraźnie deklarowały, kto jest ich przyjacielem, a kto przeciwnikiem. Jest to jednak luksus, na jaki nie mogą sobie pozwolić imperia, które chcą przetrwać.

Publicystyka
Kazimierz Groblewski: Sztaby wyborcze przed dylematem, czy już spuszczać bomby na rywali
Publicystyka
Jędrzej Bielecki: Karol Nawrocki w Białym Domu. Niedźwiedzia przysługa Donalda Trumpa
analizy
Likwidacja „Niepodległej” była błędem. W Dzień Flagi improwizujemy
Publicystyka
Roman Kuźniar: 100 dni Donalda Trumpa – imperializm bez misji
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Publicystyka
Weekend straconych szans – PiS przejmuje inicjatywę w kampanii prezydenckiej?
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne