Nie dostał jej nikt utożsamiany z problemami, które są najbardziej zauważane przez Europejczyków, a więc i norweskie jury - wojną w Syrii oraz uchodźcami. Co nie oznacza, że jest skandalem albo nawet błędem.
Prezydent Kolumbii dostał przecież nagrodę za wysiłki na rzecz pokoju. To klasyka noblowska, żywcem wyjęta z testamentu twórcy nagrody. Nikt nie podważy, że Juan Manuel Santos przez parę lat prowadził trudne negocjacje z dowództwem skrajnie lewicowej partyzantki FARC po to, żeby zakończyć wojnę. Jedną z najdłuższych wojen świata (ponad pół wieku), krwawą, okrutną, domową.
Dziwić może, że Santos dostał ją sam. Porozumienie zawarły dwie strony. To cecha prawdziwych porozumień, że nie zawiera się ich jednostronnie. A to chyba jest prawdziwe, skoro godne tak cennego wyróżnienia.
Na dodatek zazwyczaj nagrody za porozumienia pokojowe są dla obu stron, tak było choćby z Izraelczykami Icchakiem Rabinem i Szimonem Peresem oraz Palestyńczykiem Jaserem Arafatem.
Norweski komitet nie zaprosił na noblowskie salony dowódcy FARC, zwanego comendante Timochenko. To tak jakby uznał, że on jednak nie był naprawdę za pokojem, że zawarł porozumienie z Santosem tylko dlatego, że FARC było już za słabe, by dalej walczyć. I przyjął fantastyczne warunki porozumienia - prawie całkowity brak odpowiedzialności za zbrodnie. Partyzanci mają się przebrać w garnitury i stać politykami, którzy pewnie kiedyś przejmą władzę.
To, że porozumienie Santos-FARC nie przewidywało rozliczenia zbrodni, spowodowało, że odrzucili je w niedawnym referendum Kolumbijczycy (pisałem o tym tutaj).