Ale przecież świadczenia z nowego systemu są wypłacane na podstawie składek odłożonych przez każdego emeryta na jego koncie w ZUS czy OFE. Budżet państwa nie powinien mieć nic do tego.
Świadczenia liczone wyłącznie na podstawie składek zebranych na koncie emerytalnym ubezpieczonego będą wypłacane dopiero po 2040 r. Do tego czasu emerytury uwzględniają kapitał początkowy, czyli sztucznie wyliczoną kwotę składek zebranych przez ubezpieczonych zatrudnionych przed 1999 r. Do wyliczenia tego kapitału ZUS bierze nie tylko wysokość zarobków, ale też staż pracy. Dzięki temu ten kapitał jest wyższy.
Jak zatem powinny być skonstruowane nowe przepisy, by zapewniały bezpieczeństwo osobom z długim stażem, które nie mogą lub nie chcą dłużej pracować, a jednocześnie nie spowodowały katastrofy w finansach ZUS?
Zasadniczy problem z emerytami polega na tym, że tuż po uzyskaniu uprawnień przechodzą na świadczenie z ZUS i później szukają dodatkowych źródeł utrzymania. Praktyka ta jest niekorzystna społeczne, gdyż taka osoba, pobierając świadczenie, nie tylko obciąża finanse publiczne, ale także zajmuje miejsce pracy. Ze zmian będą najbardziej zadowoleni przedsiębiorcy, którzy emerytów najczęściej zatrudniają za niższe stawki, tak by ich pensja po zsumowaniu z emeryturą była tylko trochę wyższa od dotychczasowej wypłaty. Uważam, że należy rozważyć przywrócenie ograniczenia zarobkowania przez emerytów, a nawet postawienia ich przed wyborem: pensja czy emerytura. Obecnie limity zarobków dotyczą wyłącznie wcześniejszych emerytów. Po ukończeniu powszechnego wieku emerytalnego, który po zmianach ma wynieść 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn, ustawodawca pozwoli pracować emerytom bez ograniczeń. Nie powinno tak być choćby z tego względu, że taka regulacja dyskryminuje wcześniejszych emerytów, którzy ciężej zapracowali na swoje świadczenie.
Co byłoby lepsze: całkowity zakaz zarobkowania czy wprowadzenie limitu zarobków, powyżej którego emeryci traciliby prawo do świadczenia z ZUS?