Jedynym krajem UE, gdzie wybory do Parlamentu Europejskiego odbyły się równocześnie z wyborami krajowymi, i jeszcze do tego regionalnymi, była Belgia. W ich wyniku, jak zawsze w tym podzielonym językowo kraju, scena polityczna jest rozdrobniona. Ale tym razem doszedł nowy element: sukces partii radykalnych.
W niderlandzkojęzycznej Flandrii skrajna prawica z Vlaams Belang wzrosła z 6 do prawie 19 proc. A we francuskojęzycznej Walonii komunistyczna Belgijska Partia Robotnicza (PTB-PVA) z 7 do 13 proc. W parlamencie federalnym te dwie skrajne siły, z którymi właściwie nikt nie chce wchodzić w koalicję, będą miały jedną piątą mandatów. To sprawi, że tworzenie rządu może być jeszcze trudniejsze niż zwykle. Już pojawiają się pytania, czy dotychczasowy belgijski i światowy rekord 541 dni bez rządu nie zostanie pobity.
Gazetowe nagłówki w pierwszej reakcji wskazywały, że północ idzie na prawo, a południe na lewo. Politolodzy, z którymi rozmawiała „Rzeczpospolita", rysują jednak bardziej zniuansowany obraz kraju rozczarowanego do klasy politycznej i z imigracyjnymi lękami, uzewnętrznianymi lub nie.
– Mamy do czynienia z czymś więcej niż przesunięcie tu na lewo, a tam na prawo. Mówimy raczej o klęsce partii zaangażowanych w rządzenie na różnym poziomie: czy to federalnym, czy regionalnym – mówi Pierre Vercauteren z Uniwersytetu Katolickiego w Louvain (ULC).
I nie zawsze te linie podziału na prawicę i lewicę są klarowne. Na przykład Vlaams Belang, która zyskała we Flandrii, uznawana jest za partię prawicową ze względu na stosunek do imigrantów czy do kwestii niezależności Flandrii. Ale, jak zauważa Vercauteren, w sprawach społecznych czy gospodarczych jest bardziej na lewo niż inna prawicowa i nacjonalistyczna partia flamandzka N-VA. Ta druga w wyborach straciła, bo rządzi zarówno na poziomie regionalnym, jak i była częścią koalicji na szczeblu federalnym.