Wciągu ostatnich kilku dni przetacza się istna burza nad głowami polityków PSL. Ujawnione przez program „Teraz my” w TVN „procedury” zatrudniania „zaufanych” ludzi w spółkach i urzędach kontrolowanych przez rządzących były aż nadto wymowne. Dziennikarzom udało się nie tylko zarekomendować fikcyjną postać do pracy, ale i pokazać, jak fikcyjne są konkursy na stanowiska.
Szef Agencji w Bydgoszczy stracił słusznie stanowisko, a ludowcy muszą gęsto się tłumaczyć z nepotyzmu i kolesiostwa. Burza – dziwnym trafem – ominęła koalicjantów.
Jest to o tyle zabawne, że w tym samym programie w identycznej sprawie dziennikarz TVN zadzwonił do szefa białostockiej Agencji Rynku Rolnego, którą kierował z nadania Platformy Andrzej Sutkowski. Powołał się tym razem nie na ministra z PSL, ale na wiceministra rolnictwa (Bogu ducha winnego członka PO) Kazimierza Plockego. Sutkowski, narzekając na ludowców, że już wszystkie stanowiska w agencji obsadzili, zaproponował załatwienie pracy gdzieś indziej.
Politycy PO znają jednak skuteczniejsze metody wychodzenia z medialnej opresji niż ludowcy. Ci ostatni odpowiadają na zarzuty o nepotyzm, że „to dobrze, gdy dzieci idą w ślady rodziców”, a tym samym potwierdzają, że takie przypadki mają miejsce. Natomiast ich koledzy z PO wolą się oburzać; mówią, jak Julia Pitera, o „skandalu” lub, jak Donald Tusk, że „znajomości nie powinny decydować o obsadzie stanowisk”.
Tyle że to czysta hipokryzja. Bo i Pitera, i Tusk doskonale wiedzą, że znajomości i przynależność partyjna decydują o obsadzie stanowisk. Że PSL i PO, obejmując władzę, podzieliły się obsadą nie tylko ministerstw, ale też stanowiskami w urzędach wojewódzkich, agencjach państwowych i obsadą w spółkach Skarbu Państwa.