Wbrew jednak słowom Millera procedura wotum zaufania w trybie artykułu 160 konstytucji, a więc w trakcie trwania kadencji rządu, wcale nie jest taka zgrana. Od 1997 r., czyli od momentu uchwalenia obecnej konstytucji wokół takiego wotum, trzy razy koncentrowała się debata polityczna – w ubiegłą środę, gdy Donald Tusk poprosił o poparcie większości sejmowej, wcześniej półtora roku temu jesienią 2012 r., gdy Donald Tusk wygłaszał tzw. drugie exposé, oraz poprosił Sejm o wotum zaufania 11 lat wcześniej, 13 czerwca 2003 roku, gdy z takim wnioskiem wystąpił właśnie Leszek Miller.
Chwyt PR-owy
Wszystkie te przypadki są diametralnie różne. W 2012 r. Donald Tusk poszukiwał nowego otwarcia po fatalnym początku roku na progu drugiej kadencji.
Przygotował kilka nowych propozycji i rytualnie poprosił Sejm o dowód, że koalicja ma większość.
Również w środę szef rządu nie musiał się martwić, iż wotum zaufania nie uzyska, bo koalicjant wcale nie zamierzał się pożegnać z władzą. Pokazanie, iż ma większość w Sejmie, miało charakter jedynie PR-owy.
– Z góry było wiadomo, że PSL nie przyczyni się do wcześniejszych wyborów, bo nie zaryzykuje walki o samorządy z pozycji członka upadłego rządu, tylko zechce utrzymać wszystkie instrumenty, którymi dysponuje urzędująca administracja ?– mówi prof. Kazimierz Kik politolog z Uniwersytetu w Kielcach.
Millera walka o życie
Tymczasem Miller musiał pracowicie ciułać poparcie dla swojego rządu, bo od kilku miesięcy, po zerwaniu koalicji z PSL (do tego zerwania doszło cztery miesiące po wyborach samorządowych), nie dysponował już gwarantowaną większością, a więc przy ważnych głosowaniach musiał o nią zabiegać w różnych klubach, m.in. korzystając z głosów Samoobrony lub Polskiego Bloku Ludowego, odłamu Samoobrony. Co gorsza, szef SLD miał w partii bunt wspierany przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który rozpoczął konsultacje polityczne, m.in. na temat wcześniejszych wyborów.