Gdy w PiS rozeszła się informacja, że w kolejnych dniach partia zgłosi Piotra Glińskiego jako kandydata na premiera, nie wierzyli w nią nawet niektórzy posłowie PiS. – Sam Gliński mówił kilku osobom, że jest wobec tego pomysłu sceptyczny – przyznaje w rozmowie z „Rz" jeden z posłów. – Jest skazany na pożarcie, ale chodzi o debatę wszyscy przeciw PiS. W tym momencie nie mieliśmy nikogo, kto mógłby nam do tego celu posłużyć – tłumaczy inny.
Oficjalnie jednak Gliński broni nie składa. – Wotum nie ma szans? A jeśli w poniedziałek ukażą się taśmy o kulisach sprzedaży Ciechu Janowi Kulczykowi albo o wielkich malwersacjach przy pieniądzach europejskich, to skąd wiadomo, że rząd nie upadnie? – kontruje.
Profesor, który jest jednym z najbardziej zasłużonych polskich socjologów (był nawet prezesem Polskiego Towarzystwa Socjologicznego) już raz w tej kadencji był kandydatem na premiera technicznego. Przygotował wtedy kompleksowy program rządzenia i naprawy państwa. Ale do opinii publicznej przebiło się tylko określenie: „premier z tabletu". Chodziło o sprytny wybieg marketingowy prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który w ten sposób zaprezentował z sejmowej mównicy jego wystąpienie.
Rozstanie ?z „Gazetą"
Potem PiS przegrało głosowanie, a do Glińskiego przylgnęła łatka wiecznego kandydata. Był wymieniany jako kandydat PiS na prezydenta Warszawy (jeśli w referendum odwołano by Hannę Gronkiewicz-Waltz), a nawet jako kandydat na prezydenta Polski. Decyzji o wejściu w politykę jednak nie żałuje.
– Nie sądzę, żebyśmy czemukolwiek uchybili. A to, że była propaganda medialna, to inna sprawa – przekonuje w rozmowie z nami Gliński.