O ile pomysł sprzed roku wspólnej listy antypisowskiej opozycji w wyborach sejmowych miał sens, o tyle pojawiające się obecnie naciski na to, by koalicja rządowa wystawiła w wyścigu prezydenckim tylko jednego kandydata, są zupełnym kuriozum. W żadnym stopniu ten koncept nie sprawiłby, że wygrałby on już w pierwszej turze, a mógłby skończyć się tym, że na jakiś okres rozgrywającym w polskiej polityce stałby się – obok Donalda Tuska – Sławomir Mentzen.
Zwolennicy PO chcieliby zwycięstwa w pierwszej turze
Wystarczyło, że premier rzucił hasło wspólnego kandydata koalicji, a już zaczęło się publicystyczne młotkowanie junior-partnerów Platformy Obywatelskiej, by zrezygnowali z wystawienia własnych polityków w walce o Pałac Prezydencki i karnie poparli Rafała Trzaskowskiego. Bo przecież nikt nie ma wątpliwości, iż owym wspólnym kandydatem rządu miałby być nie ktoś z Lewicy, nie Szymon Hołownia, ale właśnie ktoś z KO, a konkretnie prezydent stolicy. Zwolennicy tego rozwiązania twierdzą, że pozwoli to wygrać wybory już w pierwszej turze. Otóż nie tylko nie doczekalibyśmy się tego efektu, ale dodatkowo najważniejszym politykiem w kraju stałby się na jakiś czas lider Konfederacji.
Czytaj więcej
Donald Tusk jest jedynym człowiekiem, którego panicznie lęka się PiS, ponieważ on tylko jest w stanie do końca rozbić system państwowej kleptokracji przez osiem lat wysysający Polskę.
Fani Tuska (oraz jego propozycji) zakładają, że wszyscy wyborcy rządowej koalicji pokornie zagłosowaliby na takiego uzgodnionego kandydata. To podstawowy błąd, bo pewna część zwolenników obecnej władzy wybrałaby albo absencję, albo nawet poparłaby jego konkurenta. Jeśli owym reprezentantem rządu w nadchodzących wyborach byłby Trzaskowski, to prawdopodobnie jakiś procent elektoratu Trzeciej Drogi nie zagłosowałby na niego. Dotyczy to zarówno zwolenników PSL, dla których jest on zbyt liberalny, jak i PL2050, którzy widzą w nim przede wszystkim wiceprzewodniczącego partii, z którą ich ugrupowanie konkuruje. Z kolei wyborcy Lewicy nie mieliby oporów ideologicznych, bo Trzaskowski praktycznie pod tym względem jest nieodróżnialny od ich liderów, ale mogliby kierować się podobnymi pobudkami jak zwolennicy Hołowni – partyjną niechęcią. Oraz – przynajmniej w najbardziej radykalnych przypadkach – tym, że jest mężczyzną.
Sławomir Mentzen skorzystałby na jednym kandydacie koalicji
Jeśli ktoś zakłada, że cały elektorat popierający dziś rząd karnie zagłosuje na kandydata uzgodnionego przez jego liderów, jest naiwny lub… popiera PO. I zakłada, że wszyscy zwolennicy koalicji 15 października zagłosują razem. Jeśli tak jest, to zapraszam do intelektualnego eksperymentu – gdyby przywódcy partii władzy zdecydowali, że w walce o prezydenturę będzie ich jednak reprezentował Hołownia lub Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, to także sądzą, że każdy wyborca dziś wspierający władzę zagłosowałby na kogoś z tej dwójki? No właśnie.