Szacuje się, że na terenie separatystycznych republik donieckiej i ługańskiej w okupowanej części wschodniej Ukrainy wciąż mieszka ponad 3,6 mln ludzi. Są zakładnikami trwającej od 2014 r. wojny, a odkąd wybuchła pandemia koronawirusa, wyjazd do pozostałych regionów Ukrainy graniczy z cudem. Nie mogą wyjechać stamtąd, by m.in. złożyć wnioski o ukraińską emeryturę czy załatwić inne formalności. Nie mogą też odwiedzać bliskich. Z kolei na teren „republik" wjechać można wyłącznie z pozwoleniem samozwańczych władz.
W sprawie otwarcia punktów kontrolnych na linii frontu od miesięcy trwają rozmowy w trójstronnej grupie kontaktowej ds. uregulowania sytuacji w Donbasie (Ukraina, Rosja i OBWE). Ale ostatnio Rosja postawiła Ukrainie kilka warunków. Domaga się, by Kijów nie tylko uznał rosyjską szczepionkę Sputnik V (którymi szczepi się mieszkańców Doniecka i Ługańska), ale uznał też wystawiane przez samozwańcze władze certyfikaty takich szczepień.
Czytaj więcej
Prezydent Wołodymyr Zełenski w dniu święta ukraińskiej armii zapewnił, że siły zbrojne Ukrainy są w stanie przeciwstawić się każdemu atakowi ze strony Rosji - informuje Reuters.
W Kijowie nie mają złudzeń, że to dla Ukrainy pułapka, bo Rosja od samego początku przekonywała, że na Ukrainie trwa wojna domowa i że jest jedynie pośrednikiem w trwającym od lat konflikcie. – Po pierwsze, musielibyśmy zalegalizować szczepionki, które nie zostały jeszcze certyfikowane przez WHO. Po drugie, uznanie wystawianych z tamtejszymi pieczątkami certyfikatów oznaczałoby uznanie samozwańczych republik donieckiej i ługańskiej. Od początku im o to chodziło – mówi „Rzeczpospolitej" Ołeksij Arestowycz, który jest członkiem ukraińskiej delegacji w trójstronnej grupie kontaktowej oraz doradcą w biurze prezydenta Zełenskiego.
Jak twierdzi, Rosja rozmieściła przy granicach z Ukrainą wystarczające siły, by rozpocząć agresję.