Kiedy Polska powinna wejść do strefy euro?
Kiedy będzie mogła. W tej sprawie gramy jakąś prostacką farsę – przecież wiadomo, że Polska, natychmiast po wejściu do Unii została sparaliżowana poprzez nałożenie na nasz kraj decyzją Rady Europejskiej z dnia 5 lipca 2004 r. tzw. procedury nadmiernego deficytu opisanej w art. 104 Traktatu z Maastricht.
Jakie są tego konsekwencje?
Państwo obłożone tą procedurą, a nie będące jeszcze w strefie euro, ma odciętą drogę do ubiegania się o wejście do tej strefy. Musi intensywnie reformować swoje finanse, bo jeśli nie ma poprawy, to możliwe są różne retorsje, włącznie ze zmniejszeniem środków z funduszy strukturalnych.
Ale te retorsje nas objęły?
Na szczęście nie, bo bardzo się staraliśmy. Sprawnie i skutecznie poprawialiśmy finanse i właściwie już od początku 2007 r. byliśmy dostosowani do wymagań traktatowych. Ale ta procedura została zdjęta z Polski dopiero 12 czerwca 2008 roku. I dopiero po tej dacie Polska mogła przystąpić do oficjalnych przygotowań do wchodzenia w euro.
To na czym ten teatr pozorów w sprawie euro polega?
Na tym, że opinia publiczna jest systematycznie i bezwstydnie wprowadzana w błąd. Rozmaite persony, komentatorzy, specjaliści i samozwańcy z kamiennymi twarzami twierdzą, że PiS mógł nas wprowadzać do euro, ale tego nie zrobił. I będzie to jego wielką historyczną winą. To jest po prostu kłamstwo. Nikt nie mógł wtedy wprowadzać Polski do euro, bo strefa euro Polski nie chciała. Tak bardzo nie chciała, że Rada Europejska obłożyła nas prewencyjnie, na samym początku, procedurą nadmiernego deficytu. Można się tylko domyślać dlaczego Komisja Europejska zaprojektowała Radzie taki scenariusz.
Dlaczego?
Ponieważ w 2003 r. w ramach traktatu ateńskiego, z którego tak dumny jest Grzegorz Kołodko, Komisja Europejska po cichu zgodziła się na podkolorowanie naszych finansów, żeby wyglądały lepiej i żebyśmy mogli wejść do UE.
W jaki sposób?
Pozwolili nam przez dwa i pół roku wliczać Otwarte Fundusze Emerytalne do sektora finansów publicznych. To dużo pieniędzy i ta masa ładnie nas „uszminkowała”. Ale wszyscy wiedzieli, że to jest tylko na trochę i żeby nam się nie wydawało że tak może być na dłużej, to natychmiast po akcesji zmusili nas do ścierania tej szminki poprzez brutalną procedurę nadmiernego deficytu. I tak się kółko zamknęło. Rządy PiS stanęły dosłownie na głowie, by temu zadaniu sprostać, by dostosować się do surowych wymagań i nasze relacje finanse zracjonalizować. I to się nam udało! Ale takie wredne rządy nie mogły przecież zrobić nic pożytecznego, prawda? Więc ruszyła machina propagandowa, że straciliśmy szansę wejścia do strefy euro. Nawet jak na nasze upadłe obyczaje, to jest wyjątkowo paskudne kłamstwo.
Ale Jarosław Kaczyński, nigdy chyba nie chciał euro, także gdy był premierem?
Jarosław Kaczyński zawsze twierdził, że należy wchodzić do euro, wtedy, kiedy będzie to dla nas korzystne. A ja mówiłam, że z technicznego punktu widzenia najwcześniejszą datą, jaka wchodzi w grę jest 2012. Jeśli nie będzie większych turbulencji na rynkach finansowych.
Czyli ani nie było warunków, by Polska wchodziła do euro za czasów rządu PiS, ani nie ma ich teraz?
Gdybyśmy chcieli teraz wchodzić, Polska waluta byłaby obiektem ataków spekulacyjnych na ogromną skalę. Musielibyśmy się bronić, rzucając wszystkie rezerwy. Zresztą jest wiele sygnałów świadczących o tym, że Komisja Europejska nie jest zainteresowana pospiesznym wchodzeniem Polski do euro. Ma własne kłopoty z utrzymaniem spoistości tej waluty. Gdyby literalnie trzymać się kryteriów z Maastricht, to połowa państw strefy euro nie powinna w niej być.
To właściwe nigdy nie mogliśmy wejść do euro, bo było albo za późno, albo za wcześnie?
Dobry czas był od czerwca 2008 r. do października 2008 r. Wtedy Polska nie podlegała już procedurze nadmiernego deficytu i spełniała nominalne kryteria wejścia do euro. Można było przystąpić do negocjacji, i wystąpić o skrócenie okresu dwuletniego oczekiwania w ERM II, wnosząc o korektę traktatu z Maastricht.
To kto zawinił?
Obecny rząd.
Czy pani zdaniem premier za bardzo słucha ministra finansów?
Mam nadzieję, że nie za bardzo.
Jak to?
Gdy słucham ministra Rostowskiego, to bywam zdumiona. Mówi na przykład, że zorientowali się na czym stoją, dopiero gdy ułożyli pierwszy własny projekt budżetu na 2009 rok. To nie może być prawda. Przecież ten projekt był wyprodukowany z księżyca, o czym świadczą kolejne prognozy wzrostu PKB. Mam wrażenie, że minister Rostowski nie rozumie polskich finansów publicznych. Po prostu nie rozumie.
To może coś optymistycznego na koniec?
Niestety, nawet konsumpcja indywidualna słabnie, słabnie popyt wewnętrzny, czyli wysiada ostatni dobry cylinder w naszym silniku. I z tym trzeba koniecznie coś zrobić. Koniecznie.
Nie żałuje pani, że obniżyła składkę rentową?
No pewnie, że nie. To była najlepsza rzecz, jaką zrobiłam. Obniżyłam tę składkę o ponad połowę – z 13 pkt proc. do 6 pkt proc. Po dwudziestu latach jałowego ględzenia specjalistów wreszcie zmniejszyłam klin podatkowy tak, że jesteśmy teraz na 12. miejscu w UE. Bo przedtem byliśmy na czele w gorliwości nakładania na ludzką pracę haraczów nie do wytrzymania.