Już w czwartek o świcie rozeszły się informacje, że dyktator padł albo zaraz padnie. I ja telefonicznie i esemesowo dostałem od samego rana powiadomienia od znajomych Sudańczyków: „To jednak koniec Baszira!". Wydawało się, że trwające od grudnia demonstracje, które przypominały rewolucje w innych krajach arabskich sprzed ośmiu lat, zakończą się sukcesem.
Zastępca następcą
Było jasne, że dyktator pada tak, jak doszedł do władzy – w wyniku zamachu wojskowego. Ale liderzy protestów oczekiwali, że dowództwo armii utworzy na czas transformacji radę rządzącą krajem z udziałem cywilów i nie dopuści do niej tych, którzy odpowiadają za śmierć uczestników obecnych demonstracji, ani za zbrodnie wojenne sprzed kilkunastu lat w prowincji Darfur. Tak się nie stało.
Nie było wiadomo, kto wystąpi z przemówieniem do narodu. Zapowiedziały je z samego rana państwowe radio i telewizja, gdy wstrzymywały nadawanie. Po kilku godzinach oczekiwania i nadziei, że będzie to jakiś dowódca wojskowy bez krwi na rękach, wystąpił jednak minister obrony i pierwszy wiceprezydent Sudanu, generał Awad ibn Auf.
Ogłosił, że armia pozbawiła władzy Baszira i umieściła go w areszcie. Dodał, że to armia, zapewne z nim jako głównym graczem, ma rządzić podczas dwuletniego okresu przejściowego. Konstytucja została zawieszona.