„Czy się stoi, czy się leży..." To PRL-owskie hasło wraca za sprawą PSL, które chce, by emerytury i renty rosły nie o określony procent, ale o taką samą kwotę. PO nie mówi „nie".
To oznacza nie tylko socjalistyczną urawniłowkę i zniechęcenie ludzi do tego, by płacili składki do ZUS. Najdalej idący skutek ewentualnego powodzenia akcji ludowców to podważenie całej logiki obecnego systemu emerytalnego. A brzmi ona od 1999 r. tak: ile wpłaciłeś w formie składek, tyle otrzymasz na emeryturze. Państwo mówiło: oszczędzajcie, płaćcie do ZUS, pracujcie jak najdłużej, a wtedy będziecie mogli myśleć o dostatniej starości. PSL zrywa tę umowę, wskazując, że ci, którzy mają niskie świadczenia, będą finansowani kosztem zapobiegliwszych.
Plucie krwią Gilowskiej
Sprawa podnoszenia świadczeń w Polsce to jeden z najgorętszych politycznych kartofli. Dlaczego? Za sprawą skali problemu i konsekwencji przy wyborczej urnie. W kraju niemal co trzeci dorosły Polak – 9,4 mln na 30 mln – otrzymuje co miesiąc na konto emeryturę, rentę lub inne długoterminowe świadczenie. Jest ono co roku podwyższane.
To potężna siła, w dodatku bardzo czuła na troskę o nią przez poszczególne formacje polityczne. Boleśnie przekonał się o tym m.in. premier Leszek Miller, który w tzw. planie Hausnera przesądził, że od 2005 r. podwyżki nie będą się odbywać co roku przy niskiej inflacji. Była to zmiana mająca ratować finanse publiczne, ale – mając w pamięci los Millera – żadna formacja po SLD nie zdecydowała się już na tak poważne zmiany w tym zakresie.
Coroczną waloryzację przywrócił w 2007 r. PiS. Zyta Gilowska, ówczesna minister finansów, mówiła o przywróceniu waloryzacji: „Będziemy pluć krwią, ale damy".