W Niemczech nadal nie ma landu, w którym AfD by wygrała. A sondaże jeszcze przed ostatnią fazą kampanii wyborczej w dwóch landach graniczących z Polską dawały jej taką szansę. Zwycięstwo partii antysystemowej, która kojarzy się (a przynajmniej jej jedno skrzydło: narodowo-patriotyczne) z czarnymi kartami historii Niemiec, byłoby wstrząsającym podsumowaniem sytuacji w dawnej NRD 30 lat po upadku muru berlińskiego (rocznica już w listopadzie).
Wstrząs nie jest tak silny, by odczuły je od razu władze całego kraju. Partie wchodzącego w skład rządu kanclerz Angeli Merkel bowiem wygrały: odpowiednio chadecka CDU w Saksonii (gdzie rządzi, sama lub w koalicji, od zjednoczenia Niemiec) i socjaldemokratyczna SPD w Brandenburgii (też rządzi tam tak długo, w różnych konstelacjach). Ale ich straty oraz – przede wszystkim – zyski AfD są na tyle duże, że można mówić o małym trzęsieniu ziemi. Wyrosło ugrupowanie, które jest w obu landach drugą siłą, wygrało też rywalizację w wielu okręgach jednomandatowych, szczególnie przy granicy z Polską. Jego najsilniejszym paliwem jest wciąż niechęć do nowych imigrantów, a zwłaszcza to, że państwo dba o nich bardziej niż o borykających się z problemami Niemców.