W środę król Filip VI przyjmował w stolicy tradycyjną defiladę w dniu Trzech Króli. Ale o terminie zwołania pierwszego po wyborach 20 grudnia posiedzenia Kortezów nie wspomniał. Powód jest prosty: od tego momentu zacznie biec dwumiesięczny termin, w którym musi się ukonstytuować nowa większość parlamentarna. A na razie nie wiadomo, jak miałaby ona wyglądać.
Po raz pierwszy od śmierci Franco 40 lat temu Hiszpanie wybrali parlament, w którym dwie tradycyjne siły polityczne, konserwatywna Partia Ludowa (PP) i socjalistyczna PSOE, przestały dominować. Równorzędnymi graczami okazały się dwa inne, zupełnie nowe ugrupowania: lewacki, populistyczny Podemos (Możemy) i prawicowy Ciudadanos (Obywatele).
Teoretycznie najbardziej logiczna byłaby „wielka koalicja" PP i PSOE na wzór tej, którą wielokrotnie ćwiczyli nasi sąsiedzi zza Odry. Ludowcy mają 123 deputowanych w 350-osobowym parlamencie, a PSOE – 90. Ale w hiszpańskich warunkach takie rozwiązanie nie wchodzi w grę.
– Niech Rajoy (odchodzący, konserwatywny premier – red.) przestanie mówić o wielkiej koalicji z socjalistami. „Nie" oznacza „nie" – oświadczył w środę rzecznik PSOE Antonio Hernando.
Opór umiarkowanej lewicy jest głęboko uzasadniony. Po czterech latach surowych reform socjalnych przeprowadzonych przez Mariano Rajoya kraj zdołał co prawda uniknąć bankructwa i nawet zaczął się dość szybko rozwijać, ale co drugi młody Hiszpan nie ma pracy, wielu wyemigrowało.