Rzeczpospolita: W eseju „Upadek Putina: Zbliżający się kryzys rosyjskiego reżimu" pisze pan, że przyszłość władz w Moskwie zależy od ceny za ropę. Czyżby na Kremlu nie obliczono strat, jakie poniesie rosyjska gospodarka po aneksji Krymu?
Nikołaj Pietrow: W Moskwie wtedy nikt nie zakładał, że w tym samym czasie, kiedy zostaną wprowadzone zachodnie sankcje, spadnie cena ropy. Jedno z tych dwóch reżim przeżyłby bardzo spokojnie. Stało się inaczej i wszystkie problemy spadły na głowę jednocześnie. To może doprowadzić do poważnych konsekwencji i rosyjskie władze o tym dobrze wiedzą. Cena ropy nagle nie wzrośnie, więc Kreml będzie próbował polepszyć stosunki z Zachodem. Uwolnienie ukraińskiej pilotki Nadii Sawczenko jest jednym z tych kroków. Jest to próba odbudowy wizerunku, który został utracony w 2014 roku.
Zachodnie sankcje towarzyszyły Związkowi Radzieckiemu aż do jego upadku. Rosja nie jest gotowa na taki scenariusz?
Można być w konfrontacji z jakąś częścią świata, ale nie z całym światem. Dzisiejsza Rosja jest częścią globalnej gospodarki. Przez wiele lat Moskwa sprzedawała surowce energetyczne, a za te pieniądze kupowała całą resztę. Nie produkujemy nawet sprzętu niezbędnego do wydobycia surowców energetycznych. Rosja nie może dzisiaj pozwolić sobie na długotrwałą konfrontację z Zachodem, ponieważ już od dawna nie jest krajem samowystarczalnym, takim jak ZSRR. Co więcej, kłócąc się z Ukrainą, zostaliśmy bez wielu niezbędnych rzeczy, które stamtąd importowaliśmy. By stworzyć własne przedsiębiorstwa, potrzebne są technologie i maszyny, których Rosja nie ma. Nawet ziarna warzyw i nawozy sprowadza się z Holandii.
Ale Kreml jednak zdecydował się na konfrontację. Co więcej, przeszła ona na płaszczyznę militarną, gdyż Rosja straszy rakietami, a NATO tworzy systemy obrony antyrakietowej.