Stephen D. King: Chiny tworzą nową formę globalizacji

Wiele osób sądzi, że globalizację wymusza postęp technologiczny i w efekcie jest to proces nieodwracalny. Historia temu przeczy. Globalizacja nie była nieunikniona, istniały zawsze siły jej przeciwne. Te siły znów doszły do głosu. Istnieje więc ryzyko, że globalizacja zostanie odrzucona - mówi Stephen D. King.

Publikacja: 06.04.2018 15:00

Stephen D. King: Chiny tworzą nową formę globalizacji

Plus Minus: W książce „Grave New World" („Ponury Nowy Świat") ogłosił pan koniec globalizacji, tymczasem wydarzenia, które rzeczywiście mogły ją podkopać, takie jak brexit i wygrana Donalda Trumpa w wyborach w USA, ostatecznie niewiele w globalnym ładzie zmieniły. Dziś napisałby pan tę książkę inaczej?

Zacząłem pisać „Grave New World" w 2015 r., na długo zanim Trump został prezydentem, a w Wielkiej Brytanii odbyło się referendum w sprawie przynależności do UE. Uderzyło mnie to, że Zachód, który był orędownikiem globalizacji, stracił przekonanie do tej idei. A globalizację, czyli stopniowe zamazywanie granic państwowych i usuwanie barier dzielących ludzi, determinują przede wszystkim idee, wartości oraz ucieleśniające je instytucje, takie jak jednolity rynek w UE. Wiele osób sądzi, że globalizację wymusza postęp technologiczny i w efekcie jest to proces nieodwracalny. Według mnie historia temu przeczy. Globalizacja nie była nieunikniona, istniały zawsze siły prowadzące w przeciwnym kierunku. Te siły znów doszły do głosu. Istnieje więc ryzyko, że globalizacja zostanie odrzucona.

Czy to ryzyko w ciągu ostatniego roku się zmniejszyło, czy zwiększyło? Kiełki niechęci wobec globalizacji, które dostrzegł pan kilka lat temu, wzeszły?

Z pewnością były wydarzenia, które przeczą mojej tezie. To choćby zwycięstwo Emmanuela Macrona w wyborach prezydenckich we Francji, który jest fanem globalizacji. Na drugim biegunie są jednak brexit, wygrana Trumpa i trudności Angeli Merkel w Niemczech z utworzeniem rządu.

Wiele osób przecenia wpływ Trumpa na globalny porządek. Postanowił wycofać USA z TPP (Partnerstwo Transpacyficzne, czyli porozumienie handlowe między 11 krajami basenu Oceanu Atlantyckiego – red.), chce renegocjacji układu NAFTA (Północnoamerykańskie Porozumienie o Wolnym Handlu, obejmujące USA, Kanadę i Meksyk – red.), ale Stany Zjednoczone prawdopodobnie wypisałyby się z TPP, nawet gdyby prezydentem została Hillary Clinton. To pokazuje, że scena polityczna nie dzieli się dziś na lewicę i prawicę, tylko na globalistów i izolacjonistów. Izolacjoniści mogą być zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Berniego Sandersa (jeden z kandydatów na prezydenta USA w wyborach z 2016 r. – red.) i Trumpa dzieli prawie wszystko, ale akurat w ocenie globalizacji są raczej zgodni. Obaj są przekonani, że Ameryce wiodłoby się lepiej, gdyby zdystansowała się nieco od reszty świata. Ta izolacjonistyczna mentalność USA nie jest unikalna, widać ją również w Europie.

Tytuł pańskiej książki sugeruje, że odwrót od globalizacji może się okazać niebezpieczny. Ale może izolacjoniści – jak ich pan nazywa – mają rację, twierdząc, że globalizacja zaszła za daleko i większa niezależność państw narodowych byłaby korzystna?

Zwolennicy globalizacji byli przekonani, że wygrają na niej wszyscy, bo poprawi się globalna alokacja zasobów. Gdy w 1989 r. opadła żelazna kurtyna, Francis Fukuyama sformułował słynną tezę o „końcu historii". Twierdził, że autorytaryzm jest w odwrocie i na całym świecie zapanuje liberalna demokracja i wolnorynkowy kapitalizm. Wydawało się, że upowszechnienie zachodnich wartości zdynamizuje światową gospodarkę, pobudzi handel międzynarodowy, co będzie prowadziło do wzrostu dobrobytu wszędzie, także na Zachodzie. Tak się jednak nie stało, globalizacja ewidentnie miała wygranych i przegranych.

W ostatnich dekadach tempo rozwoju zachodnich gospodarek było rozczarowujące, zarówno w porównaniu z gospodarkami wschodzącymi, jak i w ujęciu historycznym. To miało negatywny wpływ na stan finansów publicznych tych krajów i w efekcie wiarygodność obietnic rządów, np. dotyczących emerytur. Politycy musieli znaleźć jakieś nośne wyjaśnienia tego stanu oraz innych niepokojących zjawisk, takich jak wzrost nierówności dochodowych. Ekonomiści oczywiście mają wiele hipotez odwołujących się np. do postępu technologicznego i jakości systemu edukacyjnego. Ale nie oferują prostych recept i szybkich rozwiązań, których potrzebują politycy. Dlatego ci mają pokusę, aby za problemy gospodarcze na własnym podwórku winić innych: nieuczciwych konkurentów z zagranicy, imigrantów, mniejszości etniczne. Tak się rodzi izolacjonizm.

Dla popularności izolacjonistów kluczowe będzie jednak to, czy ich diagnoza okaże się trafna. Jeśli podążając tą drogą, politycy nie będą w stanie spełnić obietnic, których nie zrealizowali globaliści, to szybko z niej zejdą. Czy więc izolacjonizm może być korzystny dla państw, które będą go praktykowały?

Nie da się tego przewidzieć. Najważniejszą niewiadomą jest to, jak na izolacjonistycznie posunięcie jednego kraju zareagują inne. Wycofanie się USA z jakiegoś układu handlowego może się wydawać dla tamtejszej gospodarki korzystne przy założeniu, że inne warunki się nie zmienią. Ale to założenie prawie nigdy nie jest spełnione. W porządek światowy jest wbudowany pewien poziom zaufania, który bardzo łatwo jest naruszyć. Wtedy znajdziemy się w świecie pełnym konfliktów, może nie zbrojnych, ale ekonomicznych. To będzie gra o sumie ujemnej, świat bez reguł gry. Historia dostarcza wielu przykładów, jak ten mechanizm działa. W USA w 1930 r. przyjęto uchwałę Smoota-Hawleya, która mocno podnosiła cła importowe, co miało chronić amerykańskie interesy. Kilka lat później Wielka Brytania odpowiedziała preferencjami dla handlu z krajami imperium brytyjskiego. Prawdopodobnie pierwsza z tych ustaw nie byłaby tak szkodliwa, jak się okazała, bez drugiej.

Jeśli tak jest, to prędzej czy później Trump i inni izolacjoniści się zorientują, że ta idea się nie sprawdza. A może zanim w ogóle wejdą na tę drogę, okaże się, że z globalnego ładu nie da się tak łatwo wypisać, nie da się jednostronnie zmienić reguł gry?

Niektórym państwom rzeczywiście może być trudno poszerzać autonomię, ale USA akurat mogą to zrobić i korzystają z tej możliwości. Renegocjacje NAFTA i wycofanie się z TPP to najbardziej jaskrawe przykłady. A jednocześnie na świecie jest coraz większa świadomość, że system międzynarodowej współpracy, któremu przewodziły dotąd USA, nie jest równie korzystny dla wszystkich. Chiny budują więc własne instytucje, takie jak Azjatycki Bank Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB), Szanghajska Organizacja Współpracy i będące w planach Regionalne Wszechstronne Partnerstwo Ekonomiczne (RCEP).

Teoretycznie te instytucje mogą uzupełniać dotychczasowy ład tworzony przez Bank Światowy, MFW, Azjatycki Bank Rozwoju itp., ale w praktyce są raczej wobec niego konkurencyjne. Wracamy do tezy Fukuyamy, która zakładała, że po upadku Żelaznej Kurtyny powstanie świat jednobiegunowy. W kolejnych dekadach wszystko w tym kierunku zmierzało, ale w miejsce ZSRS pojawiła się nowa superpotęga, która nie uznaje zachodnich wartości, ma inny system gospodarczy i polityczny oraz inne interesy. Budowa równoległego ładu przychodzi Chinom o tyle łatwo, że USA straciły entuzjazm wobec globalizacji. Kraje trzecie, mając wybór między dwoma porządkami, często wybierają ten firmowany przez Pekin, bo Waszyngton nie jawi się już jako tak wiarygodny sojusznik, jak dwie czy trzy dekady temu.

Czyli inicjatywy integracyjne promowane przez Chiny, takie jak AIIB i Nowy Jedwabny Szlak nie są dowodem na to, że idea globalizmu jest żywa? Nie obalają tezy o końcu globalizacji?

Ład budowany przez Chiny jest oczywiście jakąś formą globalizacji, ale inną od tej, do której przywykliśmy i o której pisał Fukuyama. On twierdził, że reżimy autorytarne nie działają. A przecież Chiny są krajem autorytarnym, który odniósł spektakularny sukces. W 1980 r. PKB per capita w Chinach był na takim poziomie, jak w USA w 1790 r. W 2010 r. Chiny były już tam, gdzie USA w 1980 r. To oznacza, że w ciągu dekady poziom życia w Chinach poprawiał się tak, jak w USA w ciągu półwiecza. To oczywiście był częściowo efekt kopiowania zachodnich technologii, ale nie tylko. Ten spektakularny skok cywilizacyjny, jaki stał się udziałem Chin, rodzi pewne wyzwania dla państw trzecich. Stają bowiem wobec wyboru, czy bardziej pociąga je amerykańska demokracja, czy chińskie tempo rozwoju.

Czy kryzys globalizacji, który pan opisuje, jest rzeczywiście nowym zjawiskiem? Liberalizacja handlu straciła przecież impet już dwie dekady temu, gdy powstała WTO.

Konsensus waszyngtoński, który sprzyjał globalizacji, rzeczywiście był krytykowany od dawna. Pojawiały się pytania, czy międzynarodowe instytucje działają w interesie wszystkich, czy tylko niektórych krajów. Ogromne wątpliwości zasiał kryzys azjatycki (z końca lat 90. XX w. – red.). Jego źródłem była nierównowaga w bilansie płatniczym niektórych krajów Azji, co było konsekwencją liberalizacji przepływów kapitału – jednej z wytycznych MFW dla państw rozwijających się. Chiny tej wytycznej nie spełniły, co okazało się źródłem stabilności tamtejszej gospodarki. To właśnie w następstwie tego kryzysu Joseph Stiglitz pisał, że globalizacja jest korzystna dla zamożnych państw Zachodu, ale nie dla gospodarek wschodzących.

Dzisiaj, jak pan zauważył, izolacjonizm kwitnie właśnie na Zachodzie, a Chiny przewodzą licznym inicjatywom integracyjnym.

Bo dzisiaj to Zachodowi gospodarczo nie wiedzie się dobrze, a Azja kwitnie. Ostatni kryzys finansowy, który wybuchł dekadę po azjatyckim, ponownie rzucił cień na globalny ład. A ten kryzys, choć powszechnie określa się go mianem globalnego, tak naprawdę był kryzysem Zachodu. To właśnie podważyło przekonanie, że globalizacja działa na rzecz wysoko rozwiniętych gospodarek. Międzynarodowe przepływy kapitału – jeden z filarów globalizacji – doprowadziły do upowszechnienia się transgranicznych powiązań kapitałowych. Nikt nie zadawał sobie pytania, kto będzie odpowiedzialny za długi zaciągane za granicą: wierzyciel czy dłużnik? W zasadzie powinni być współodpowiedzialni, bo kredytodawca bez dłużnika nie istnieje. Ale po kryzysie okazało się, że cały ciężar spadł na dłużników, jak w przypadku Grecji, której Niemcy mogą dyktować konieczne reformy. W takich warunkach nikt nie chce być dłużnikiem, co z kolei osłabia popyt na świecie, hamuje wzrost. I rodzi niezadowolenie z globalizacji.

Zmiana porządku globalnego wydaje się niebezpieczna, bo grozi konfliktami, także zbrojnymi. Celem integracji, szczególnie w Europie, było wyeliminowanie możliwości wojny. Ale może dziś, z powodu postępu technologicznego, nie potrzeba nam takiego zabezpieczenia?

Przed I wojną światową też panował w tej kwestii optymizm. Zakładano, że postęp społeczny i technologiczny przyniesie globalne braterstwo ludności. W 1909 r. ukazała się głośna książka „The Great Illusion" Normana Angella, dowodząca, że wojna jest niemożliwa. Autor argumentował, że ze względu na powiązania ekonomiczne między krajami ewentualna wojna wszystkim stronom przyniosłaby straty, a więc byłaby jałowa. I miał rację, tyle że nie zapobiegło to wojnie. Przykładów, że polityka i idee dominują nad technologią, można mnożyć. Choćby imperium rzymskie było bardzo wysoko rozwinięte, a mimo to upadło.

Technologia może być wykorzystywana dla dobrych i złych celów. Dzisiaj na przykład stwarza nowe możliwości atakowania innych państw – cyberataki – i nowe rodzaje konfliktów. Nie mam na przykład przekonania, że internet tak bardzo łączy. U jego początków wydawało się, że będzie narzędziem służącym prawdzie, ułatwi jej upowszechnianie. Dziś wiemy, że tak nie jest. W internecie kontaktujemy się głównie z ludźmi, którzy wierzą w to, co my, i tylko nas w tej wierze umacniają. Nie przybliżają nas do prawdy. Na domiar złego internet zachwiał tradycyjnymi mediami, które starały się prawdę ustalić, zatrudniały dziennikarzy, których obowiązywały kodeksy postępowania. W mediach społecznościowych nie ma żadnego powiązania z prawdą, żadnych reguł.

Na tegorocznym forum ekonomicznym w Davos wielu uczestników martwiło się tym, że koniunktura w globalnej gospodarce jest zbyt dobra, a na rynkach finansowych panuje hurraoptymizm. Czy to eksperci szukają na siłę powodów do obaw, czy rzeczywiście są jakieś zagrożenia dla doskonałej koniunktury?

Gdy nikt się nie martwi, czas się martwić. Globalna gospodarka rzeczywiście jest w fazie zsynchronizowanej ekspansji (szybko rozwijają się zarówno tzw. gospodarki rozwinięte, jak i rozwijające się – red.), czego od wybuchu kryzysu nie widzieliśmy. Na rynkach finansowych nastroje są dobre, nie mąci ich nawet łagodne zaostrzanie polityki pieniężnej (głównie przez zapowiedzi podnoszenia stóp procentowych – red.) przez główne banki centralne. Poprzednio tak dobre warunki w gospodarce i na rynkach panowały w latach 2006–2007, tuż przed kryzysem. Nie mówię, że jesteśmy na krawędzi kolejnego kryzysu, ale takie warunki zwykle maskują pewne zagrożenia.

Jakie?

Po pierwsze, szybki rozwój wielu gospodarek jednocześnie może stwarzać presję na surowce i inne zasoby. To w końcu sprawi, że przyspieszy inflacja, skłaniając banki centralne do szybszego podwyższania stóp procentowych. Po drugie, na rynkach finansowych panuje dziś bardzo niska zmienność. To może zachęcać inwestorów do podejmowania nadmiernego ryzyka, którego w innych warunkach by unikali. Skutkiem mogą być zaburzone ceny aktywów finansowych. Gdy inwestorzy zorientują się, że stopy zwrotu nie uzasadniają ryzyka, które podjęli, rozpocznie się wyprzedaż. A niestety, szalupy ratunkowe, które banki centralne mogłyby rzucić na rynki w czasie kryzysu, są słabsze, niż były dawniej. W ostatnich 40 latach podczas spowolnienia gospodarczego w USA tamtejszy bank centralny obniżał główną stopę procentową o co najmniej 5 pkt proc. Teraz nie miałby takiej możliwości, bo stopy procentowe wciąż są nisko po ostatnim kryzysie. A wzrost gospodarek nie będzie trwał wiecznie.

Nie zajmuje się pan już analizami bieżących wydarzeń gospodarczych, nie przygotowuje prognoz. Postanowił pan pisać o ekonomii praktycznie bez użycia liczb. W ekonomii jest za dużo matematyki?

Jest dla mnie jasne, że potrzebujemy liczb: danych gospodarczych i prognoz. One bowiem tworzą ramy myślenia o przyszłości, pozwalają formułować spójne i konkretne plany. Każdej dużej instytucji, czy to publicznej czy prywatnej, jest to potrzebne, nawet jeśli prognozy okazują się częściej chybione, niż trafione. Mimo to rzeczywiście sądzę, że w ekonomii kładzie się nadmierny nacisk na matematykę kosztem analizy werbalnej, co zakrzywia obraz rzeczywistości. Ze względu na ograniczoną dostępność danych ekonomiści mają skłonność do ignorowania historii gospodarczej oraz ekonomii politycznej, a także tego, co dzieje się w tych krajach, które nie dysponują dobrymi statystykami. W efekcie tworzą ekonomię regionalną, a nie uniwersalną. Pomijają też często kwestie odmiennych systemów wartości w różnych krajach. Próbuję osadzać ekonomię w szerokim kontekście historycznym, filozoficznym, politycznym i geograficznym.

— rozmawiał Grzegorz Siemionczyk

Stephen D. King jest brytyjskim ekonomistą. W latach 1998–2015 r. był głównym ekonomistą banku HSBC. Jest autorem książek: „Losing Control: The Emerging Threats to Western Prosperity" (2010 r.), „When the Money Runs Out: The end of Western Affluence" (2013 r.) i „Grave New World: The end of Globalization, the Return of History" (2017).

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: W książce „Grave New World" („Ponury Nowy Świat") ogłosił pan koniec globalizacji, tymczasem wydarzenia, które rzeczywiście mogły ją podkopać, takie jak brexit i wygrana Donalda Trumpa w wyborach w USA, ostatecznie niewiele w globalnym ładzie zmieniły. Dziś napisałby pan tę książkę inaczej?

Zacząłem pisać „Grave New World" w 2015 r., na długo zanim Trump został prezydentem, a w Wielkiej Brytanii odbyło się referendum w sprawie przynależności do UE. Uderzyło mnie to, że Zachód, który był orędownikiem globalizacji, stracił przekonanie do tej idei. A globalizację, czyli stopniowe zamazywanie granic państwowych i usuwanie barier dzielących ludzi, determinują przede wszystkim idee, wartości oraz ucieleśniające je instytucje, takie jak jednolity rynek w UE. Wiele osób sądzi, że globalizację wymusza postęp technologiczny i w efekcie jest to proces nieodwracalny. Według mnie historia temu przeczy. Globalizacja nie była nieunikniona, istniały zawsze siły prowadzące w przeciwnym kierunku. Te siły znów doszły do głosu. Istnieje więc ryzyko, że globalizacja zostanie odrzucona.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał