Obsłużyłem go jak angielskiego króla, choć nie dałem po sobie poznać, że go kojarzę. Wydawało mi się wtedy, że znani ludzie tego nie lubią. Naiwnie. Trzeba było wziąć autograf, ale przecież wszystkie płyty zostały w domu, zatem jak? Na serwetce? Nie wypadało, to przecież był sam Robert Brylewski.
Na scenie widziałem go parokrotnie. Podczas juwenaliów i na OFF Festivalu w Mysłowicach (2008), gdzie grał reaktywowany po latach Izrael. Po smutnej wiadomości o śmierci muzyka odgrzebałem stare albumy, na których widnieje jego nazwisko. „Duchową rewolucję" Izraela z boskim okiem na okładce. „Legendę" Armii o mocarnym brzmieniu. Pamiętam, jak pierwszy raz słuchałem „czarnej płyty" Brygady Kryzys. Pełen podziwu, że nasz toporny polski punk rock mógł mieć również ciekawsze zimnofalowe oblicze. Dobrze pamiętam też moment, gdy usłyszałem koncertowe nagrania Izraela z krążka „Live 93". I choć słuchanie polskiego reggae dzisiaj byłoby dla mnie torturą, to do Izraela wracam bez zażenowania. Swoją drogą, co trzeba było mieć w głowie, żeby w połowie lat 80., w najczarniejszej epoce stanu wojennego, szukać wolności w muzyce z odległej Jamajki i skrzyżować to z biblijną symboliką?