Przede wszystkim samorząd to w moim przekonaniu najlepsza, bo najszczersza, szkoła myślenia obywatelskiego. Samorząd dzieje się wokół domu, miejsca pracy, szkoły, wszystkiego, co nazywamy pięknie małą ojczyzną. Wokół przychodni, posterunku policji, kościoła. To najbliższa sfera ludzkiego działania. Z tej perspektywy aktywność samorządowa jest doskonale widoczna. Łatwo ją zweryfikować. To ją różni od innych teatrów polityki, gdzie znacznie częściej dominują partyjne maski, gdzie dużo łatwiej zrzucić odpowiedzialność czy winę na drugich. Ileż to razy słyszymy: zawalali „poprzednicy" albo jacyś inni „oni". W samorządzie dużo trudniej obarczyć winą abstrakcyjnych „onych". Wystarczy się rozejrzeć, by stwierdzić, że ich po prostu nie ma.
Inną cudowną cechą samorządu jest edukacja w etosie republikańskim, czyli w odpowiedzialności za rzeczy wspólne. Za sprawę publiczną. W krajach młodej demokracji, takich jak Polska, bardzo często trudno ustalić, czym właściwie jest „rzecz publiczna" i czym się różni od spraw cudzych bądź niczyich. I tu znowu cudownie, jak katalizator, działa fenomen małej ojczyzny. W samorządzie dużo łatwiej ustalić, co jest ważne i wspólne, a co nie. Raz tym dobrem wspólnym jest budowa przedszkola, innym razem szpital, kiedy indziej walka z zasmradzającym okolicę zakładem. Innymi słowy, w najbliższym otoczeniu, w krótkiej perspektywie, jaką daje samorząd, łatwiej dojść do rozumnego porozumienia (niby tautologia, a nie!), ustalić cele i metody działania. A potem podjąć działania sprawcze.
Pewnie dlatego samorządowców w polityce krajowej czy europejskiej łatwo poznać po zdrowym krytycyzmie i myśleniu praktycznym. Ich antagoniści wywodzący się z mateczników partyjnych częściej kierują się lojalnością wobec liderów i łatwiej schlebiają ideologiom.
Także patriotyzm zrodzony na korzeniu samorządowym smakuje zupełnie inaczej. Jest przefiltrowany przez głęboki szacunek do otoczenia i zazwyczaj praktyczny. Rzadziej to powiewający sztandar, częściej obowiązek walki o swoje czy o najbliższych. O realne wartości. Drogę, chodnik czy godne życie uboższych sąsiadów. Nie ukrywam, że i mi takie rozumienie patriotyzmu jest wyjątkowo bliskie.
Mam to szczęście, że obserwuję samorządowców od lat. Przy całym krytycyzmie wobec niedostatków polskich przemian po 1989 roku mam poczucie, że jedyną reformą, która się w pełni udała, było wprowadzenie ustawą z maja 1990 roku samorządu gminnego. Nie jestem zresztą w tym odczuciu sam. To dość powszechne przekonanie. Oddają je przy tym liczne badania. Respondenci deklarują zwykle bardzo wysoką (aż do 80 proc.) satysfakcję z funkcjonowania samorządu na poziomie gminy. Nikt przy tym na poważnie nie kwestionuje jej modelu. W debacie publicznej dużo gorzej mają powiaty, których sens istnienia często się podważa.