– A płot graniczny? A pas zaoranej ziemi? – zapytałem zaniepokojony.
– Wszystko było, ale on i jego koledzy pili z tymi, którzy ten pas orali, więc problem znikał.
– A wy, dzieci, chodziliście po górach?
– Nie było kiedy. Przed szkołą pasło się barany, po szkole oporządzało świnie i kury.
I tak mamy najgorzej
Rozmawialiśmy w świeżo wyremontowanym budynku świetlicy. Pierwsza, wraz z kinem Partyzant, mieściła się w cerkwi za torami. Potem i kino, i świetlicę przeniesiono w okolice głównego skrzyżowania. W połowie lat siedemdziesiątych Krościenko oglądało tu swoje pierwsze „Teleranki". Teraz spółdzielnia pomogła obniżyć sufit, położyć podłogę i boazerię, wstawić okna. Co roku dwadzieścia cztery tysiące złotych szły na ogrzanie budynku.
– I dlatego ja będę obstawała za spółdzielnią! Kto mi będzie palił w świetlicy, jak nie ona? – Ziembicka usadziła mnie przy stoliku pod oknem. Przed sobą miałem tabliczkę PRZEWODNICZĄCY KOMISJI. Tarsudis siadł obok. Na środku sali stała przezroczysta urna przystrojona w biało-czerwoną flagę. Krościenko przygotowywało się do wyborów. Przyjrzałem się liście kandydatów. Nie było na niej żadnych greckich nazwisk.
– Kto u was wygra?
– Ja tam ludzi na nikogo nie namawiam, to nie wiem – odpowiedziała Ziembicka.
– My tu w Bieszczadach i tak mamy najgorzej – wtrącił Tarsudis. – Najniższe płace, wszędzie drożyzna. W Sanoku jest lepiej, Rzeszów ma przynajmniej jakiś rynek pracy. A o nas Polska zapomniała.
– I jeszcze nam się ekolodzy osiedlili – dodała sołtyska. – Nie pozwalają nam żwiru brać z rzeki, bo siedzi w niej minóg czy coś innego. Wcześniej każdy brał żwir, kiedy go potrzebował. A teraz nie można, tyle żwiru w rzece leży i się marnuje.
Sołtyska wzięła mnie jeszcze na nowszy cmentarz nieopodal budynku dawnej szkoły, którą właśnie przerabiano na mieszkania komunalne. Był rzymskokatolicki, ale Greków spoczywało na nim tak samo dużo jak Polaków.
– Byli katolikami? – zapytałem.
– Skąd, wyznania wschodniego.
– To czemu tu pochowani?
– Bo parafianie! No i lepsi katolicy niż my dzisiaj.
Wśród Polaków i Greków na cmentarzu pochowano też Marię Wolf. Na płycie nagrobkowej stał samotny, dawno przepalony znicz. Z czarno-białego zdjęcia patrzyła przygnębiona kobieta z włosami do ramion.
– Ostatnia przedwojenna mieszkanka Krościenka – powiedziała Ziembicka.
Maria Wolf urodziła się w 1919 roku i zmarła siedemdziesiąt trzy lata później. Pochodziła z polskiej rodziny, ale nazwisko miała niemieckie, bo za męża wzięła spolszczonego Niemca. Tak, w Bieszczadach byli i Niemcy, trafili tu jeszcze w XVIII wieku, podczas masowej kolonizacji józefińskiej. Marię Wolf z Krościenka wielokrotnie wyrzucano. Była więziona w Chyrowie i zesłana do Workuty, gdzie o domu przypominały jej tylko kwitnące na śliwkowo przylaszczki i rzepa, takie same jak w Karpatach. Na Syberię dojechała z wielkim kołtunem i strupem pełnym wszy. Nocami śniła o swojej matce, która ciepłego wiosennego dnia sadzi w przydomowym ogródku ziemniaki, nad Oratykiem stoi słońce, a w dole szumi potok Stebnik. Rankami wlokła się na dwudziesty szósty kilometr torów kolejowych, gdzie wraz z kilkunastoma innymi zesłanymi, w większości kobietami z rodzinnych stron, budowały baraki dla robotników. Były cieślami, murarkami, tynkarkami. Mężczyźni kładli tory.
W Workucie Maria Wolf spała wśród pluskiew i szczurów, żywiła się chlebem, pęczakiem i śledziami. Raz na dziesięć dni mogła się wykąpać. W chwilach takich jak te w bani, gdy nikt nie wyzywał jej od ukraińskich kurew, wciąż marzyła o Krościenku. Wspominała prostych, słabo wykształconych sąsiadów, którzy nigdy nie przeklinali, a jeśli już musieli kogoś obrazić, to nazywali go chamem.
Z łagru wyszła po roku. Do domu wróciła boso, bo wcześniej sprzedała buty, żeby mieć na jedzenie. Po trzech miesiącach znów ją aresztowano. Jako była skazana nie miała prawa przebywać w strefie przygranicznej. A potem znowu, jak orlik krzykliwy, który rokrocznie wraca do swojego gniazda, Wolf znalazła się w Krościenku. Ale tylko na chwilę, bo zaraz wieś stała się polska, a ona nie. Wreszcie, w lipcu 1956 roku dostała świstek, o który walczyła kilka lat. Z udostowereniem mogła jako repatriantka wjechać do Polski. Za trzy tysiące złotych zapomogi kupiła szafę i łóżko. Od matki dostała krowę i kilka kur, od wojska – ruderę, którą za sześć tysięcy złotych pożyczki zamieniła w dom. Dożyła w nim swoich dni jako sprzątaczka w przychodni.
O dziwo, namówiona przed śmiercią na wspomnienia, ani słowem nie napomknęła o Grekach. Niemożliwe, żeby ich nie zapamiętała. Przecież żyła z nimi po sąsiedzku przez kilka dziesięcioleci! Najwyraźniej w jej życiu wydarzyło się tyle, że greckie Krościenko było tylko drugoplanowym epizodem, niewartym odnotowania. A może ten, kto spisywał jej wspomnienia, nie potrafił zadać właściwych pytań? Parokrotnie wertowałem spisany na maszynie dokument. Relacja urywała się gwałtownie. „Doznałam poniżenia najgorszego, jakie człowiek może zgotować człowiekowi, ale dożywam swych dni w innych warunkach w tym moim Krościenku, w którym się urodziłam i o którym marzyłam w dalekiej Workucie". Tylko to dożywanie. Nie było miejsca na więcej. Na pytania, które narzucały się same:
– Pani Mario, a Grecy? Pamięta pani Greków? Niech pani opowie o Grekach!
– O Grekach chcesz? A co tu o nich gadać? Sąsiedzi, jak wszyscy inni – mogłaby odpowiedzieć, gdyby nie to, że wcześniej zamilkła na zawsze. Więc to ostatnie pytanie nigdy nie padło, a greckie Krościenko po prostu nie zaistniało.
W polskim Krościenku w bocznej uliczce rzędem zaparkowały ukraińskie furgonetki, ich pasażerowie grzali się w słońcu. Kobiety i mężczyźni, wszyscy uśmiechnięci i zrelaksowani, między palcami trzymali tlące się papierosy. Niektórzy kucając, przysypiali. Czekali na sygnał, kiedy na przejściu granicznym zmianę zacznie ich człowiek. Wtedy wskakiwali do środka, zasuwali drzwi i jechali na wschód. Kontrabanda wymuszała cierpliwość, ale pozwalała też na trochę lenistwa.
Zatrzymałem się na drewnianym moście nad Strwiążem. Kilka lat wcześniej, w maju, rzeka wylała. Przy przeprawie miała wtedy pięć i pół metra wysokości. Wiele godzin lało bez umiaru i gdyby po dwudziestej trzeciej się nie przejaśniło, cała wieś znalazłaby się pod wodą.
– Cała. – Ziembicka gestem objęła przestrzeń od drogi aż po las. – Potem przyjechała do nas z Przemyśla kierowniczka z zarządu wód. Powiedziała, że jeśli jeszcze raz nas zatopi, to nas wszystkich przesiedlą.
Najwyraźniej przesiedlenie było w tych stronach najpopularniejszą odpowiedzią na wszelkie kłopoty.
Adam Robiński debiutował w „Życiu Warszawy", pracował m.in. w „Rzeczpospolitej", związany z „National Geographic Polska" i „Tygodnikiem Powszechnym". Finalista Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy, autor nagradzanej książki „Hajstry"
Książka Adama Robińskiego, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady", ukazała się przed miesiącem nakładem wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2019?Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji