Przekonanie o anachroniczności polskiego sporu politycznego AD 2019 wydaje się coraz bardziej powszechne. Skrzecząca rzeczywistość sprawia, że coraz lepiej widoczny jest również jego pozorowany charakter. O Okrągły Stół i bilans rządu Jana Olszewskiego być może część polityków i komentatorów będzie w stanie kłócić się jeszcze kilka lat, ale koniec tego spektaklu jest bliski. Ostatnie tygodnie pokazały, że te lubiane przez organizatorów naszej zbiorowej wyobraźni i powtarzane do znudzenia kwestie nie porywają już tłumów. Za rogiem czyha konflikt może bardziej aktualny i rzeczywisty, ale równie trudny do załagodzenia. Podejmijmy jednak próbę zorganizowania naszego życia politycznego wokół wyzwań realnych, rozstrzygalnych i adekwatnych do problemów, jakie przyjdzie nam niebawem rozwiązywać.
Spór anachroniczny i pozorowany
Dwa tygodnie temu na łamach „Plusa Minusa" Michał Szułdrzyński zauważył, że „nasza polityka to jedynie przypis do Okrągłego Stołu". Myśl redaktora „Rzeczpospolitej" wywołuje we mnie ambiwalentne reakcje.
Z jednej strony Szułdrzyński ma rację, bo spory o sądownictwo, kształt transformacji gospodarczej czy ocenę ładu medialnego III RP rzeczywiście osadzone są w ogólnej ocenie przemian ustrojowych. Jakkolwiek z przyjaciółmi mojego pokolenia – głównie osobami urodzonymi w drugiej połowie lat 80. i pierwszej połowie lat 90. – przedyskutowałem na te tematy setki godzin, to nie mogę zaprzeczyć, że organizowanie wyobraźni politycznej całego narodu wokół wydarzeń epoki naszych narodzin to anachronizm. Skoncentrowanie debaty wokół kwestii historycznych już dziś utrudnia nam podmiotowe mierzenie się z wyzwaniami, którym sprostać będzie musiało nasze pokolenie, a od których zależy to, w jakim świecie i w jakim kraju wchodzić będzie w dorosłość pokolenie naszych dzieci.
Jednocześnie diagnoza Szułdrzyńskiego wydaje mi się zbyt łatwo przechodzić do porządku dziennego nad innym problemem naszego sporu politycznego – nad jego pozorowanym charakterem. Powiedzmy sobie szczerze – trudno traktować poważnie konflikt „kolejnego pokolenia AK" z „kolejnym pokoleniem UB", bo realne podziały na scenie politycznej i medialnej mają w gruncie rzeczy charakter koteryjno-towarzyski. Co najmniej od 2005 r. spersonalizowanie tego sporu ma właściwie wymiar karykaturalny. Na banał zakrawa przypomnienie, że realną osią podziału na polskiej scenie politycznej nie są wszak zasługi lub hańby czasów nocy komunizmu, ocena transformacji ustrojowej czy nawet stanowisko wobec lustracji i dekomunizacji, ale personalny stosunek do Jarosława Kaczyńskiego.
Nie byłoby w tym może nic gorszącego – wszak wyraziści i wybitni politycy w każdej epoce w każdym państwie mają duży potencjał do ogniskowania wokół siebie sporu – gdyby przywódca obozu „dobrej zmiany" w jakimś istotnym stopniu różnił się od pozostałych liderów politycznych swojego pokolenia. Problem w tym, że będąc najsurowszym krytykiem III RP jest też w swojej działalności politycznej współsprawcą i beneficjentem tego, co nierozliczonej z komunizmem odrodzonej Polsce zarzuca, o czym brutalnie przypomniały wydarzenia ostatnich tygodni.