SLD chciał sprzedać wieś?
Może nie sprzedać. Oni po prostu się bali, że twarde negocjacje opóźnią nasze wejście do Unii Europejskiej, więc zachowywali się tak jak się zachowywali. A na nas naciskała wewnętrzna opozycja. Najbardziej gardłowali Podkański, Stanisław Kalemba, Wojciech Szczęsny Zarzycki, z cichym poparciem Pawlaka. Uważali, że pod wpływem SLD idziemy na zbyt duże ustępstwa w rozmowach z Brukselą, że powinniśmy być bardziej stanowczy. Byliśmy między młotem a kowadłem. W ministerstwie byliśmy świadomi zadań, jakie nas czekają i dobrze się do nich przygotowaliśmy. Wtedy najwięcej nam pomógł śp. Tadeusz Mazowiecki, który na spotkaniu byłych premierów przed ostatecznym etapem negocjacji mówił, żeby nie ustępować, zabrać dodatkowe zmiany bielizny i nastawić się na długie rozmowy. Bruksela zresztą też była przygotowana na dłuższe negocjacje.
A jednak wisiała w powietrzu niewypowiedziana groźba, że inne państwa wejdą do Unii w 2004 roku, a Polska być może później.
Nie mogło być rozszerzenia bez Polski. Polska nie tylko była największym gospodarczo krajem kandydującym, ale była też wyjątkowo ważna politycznie. Próbowano jednak wtedy stworzyć taką atmosferę. Ale przecież między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem zaplanowano na wszelki wypadek dodatkowe spotkanie ministrów spraw zagranicznych, którzy mieli omówić niedomknięte w Kopenhadze sprawy. A więc liczono się z tym, że rozmowy nie zostaną zakończone. Podczas tamtych negocjacji dużo dobrego zrobił dla nas Günter Verheugen, komisarz ds. rozszerzenia. On miał sentyment do Polski, a poza tym chciał mieć na swoim koncie sukces zakończonych pomyślnie negocjacji z dziesięcioma krajami. Był taki moment w czasie negocjacji, że nasza delegacja siedziała przy stoliku w swoim gronie – Miller, Kalinowski, Włodzimierz Cimoszewicz, Danuta Hübner, Grzegorz Kołodko i Jan Truszczyński. Kalinowski powiedział kolegom, że nie zgadza się na warunki Unii w obszarze rolnictwa, wstał od stołu i usiadł na schodach. Na to wszedł Verheugen, zobaczył tamtych siedzących przy stoliku, a Kalinowskiego z boku i zorientował się, że nie jest dobrze. Ponoć poszedł do premiera Danii, który prowadził negocjacje, i przekonał go, że trzeba pójść na ustępstwa – zwiększyć kwoty mleczne i dopłaty dla Polski oraz umożliwić rządowi dopłaty dla rolników z II filara i krajowego budżetu, bo inaczej w Polsce rozpadnie się koalicja rządząca.
Dlaczego SLD zamiast stać po stronie Kalinowskiego, szedł na ustępstwa wobec Brukseli?
Sądzę, że niektórzy członkowie jego rządu nie przywiązywali należytej wagi do negocjacji warunków rozszerzenia w obszarze rolnictwa, uważali, że ważniejsze jest wejście do Unii niż dalsza walka o sprawy rolne. My jako ministerstwo rolnictwa byliśmy dobrze przygotowani do negocjacji. Na doradców przyjęliśmy dyrektora biura związków rolniczych w Danii i negocjatora wejścia Szwecji do Unii, dzięki czemu wiedzieliśmy, co da się wytargować, a co nie. Moim zdaniem mogliśmy uzyskać nawet więcej, gdybyśmy byli jednomyślni w rządzie. Ale Sojusz dążył do jak najszybszego wejścia do Unii. Nie martwił się o sprawy rolnictwa, bo to nie był jego elektorat.
Nie mieliście poparcia od innych partii wiejskich, np. od Samoobrony?
Skąd. Samoobrona cieszyła się z naszych kłopotów, bo uważali, że im gorzej my wypadniemy, tym lepiej będzie dla nich. Od PiS i od Platformy też nie mieliśmy wsparcia. Wszyscy na scenie politycznej chcieli osłabić pozycję PSL. Sądzili, że udane negocjacje nas wzmocnią. Dlatego gdy w grudniu, już po negocjacjach, zaczęła rosnąć tzw. świńska górka, czyli pojawił się problem z nadprodukcją wieprzowiny, to ani premier, ani minister finansów nie chcieli się zgodzić na interwencję na rynku. Uważali, że to jeszcze bardziej wzmocni PSL. Zaczęły się strajki, ruszyła się Samoobrona i zrobiono z nas winnych. Poświęcono sprawę rynku wieprzowiny, żeby osłabić Kalinowskiego i PSL.
Chce pan powiedzieć, że to „świńska górka" była przyczyną rozpadu koalicji SLD–PSL w 2003 roku, a nie odrzucenie przez was winiet, z których miano finansować budowę autostrad?
Oczywiście. Musieliśmy przecież jakoś zademonstrować naszą niezgodę na takie traktowanie. Wybraliśmy winiety, bo to nie była kluczowa sprawa. Ale ponieważ ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski i inni obiecywali Millerowi, że po wypchnięciu PSL z rządu załatwią mu wsparcie posłów skupionych wokół Artura Balazsa i innych środowisk, więc Miller ochoczo rozwiązał koalicję. Słowa nie dotrzymano, rząd utracił większość i niedługo potem Miller sam musiał odejść ze stanowiska premiera. Politycy lewicy do dzisiaj mówią, że popełnili wtedy błąd, wyrzucając PSL. Bo to była niezła koalicja.
A wy nie popełniliście błędu? Może nie trzeba było głosować przeciwko winietom?
My byliśmy w strasznej sytuacji, bo nasza wewnętrzna opozycja nieustannie nas atakowała. Niektóre ich żądania były wręcz księżycowe, bo też nie chodziło o to, żeby je spełnić, tylko żeby atakować Kalinowskiego. Lewica dobrze to wiedziała, ale zamiast nam pomóc, rozwaliła koalicję, za co zapłaciła potem wysoką cenę polityczną.
Jarosław Kalinowski też, bo stracił fotel wicepremiera, a potem prezesa partii.
No cóż, przeciwnicy Kalinowskiego skorzystali z okazji, żeby go zdetronizować. Ale jak już mówiłem, jego następca Janusz Wojciechowski długo nie nacieszył się stanowiskiem. Nasze notowania nie były najlepsze, a nadchodziły wybory parlamentarne 2005 roku. Wszyscy mówili o potrzebie współpracy z innymi formacjami, ale gdy Wojciechowski w końcu zaczął tę współpracę realizować, to mu zarzucono, że idzie za daleko, i że zagraża to tożsamości PSL. A Kalinowski „odwdzięczył się" Wojciechowskiemu i zaproponował Pawlakowi powrót na funkcję prezesa.
Ale za to Kalinowski musiał kandydować na prezydenta w 2005 roku i jego wynik był naprawdę kiepski.
Wybory prezydenckie to nie jest specjalność PSL. Kalinowski, gdy kandydował na to stanowisko w 2000 roku, zebrał prawie 6 proc. głosów, ale w 2005 roku zdobył już tylko 1,8 proc. głosów. Gdy w 2010 roku startował Pawlak, to jego poparcie wyniosło 1,7 proc. W wyborach 2005 i 2010 proponowałem, żeby w samej końcówce kampanii nasi kandydaci wycofali swoje kandydatury. W ten sposób wykorzystalibyśmy przysługujący nam czas antenowy do promocji partii, a zarazem uniknęlibyśmy słabego wyniku. Pawlak złośliwie odpowiedział, że mniej niż 1,8 proc. Kalinowskiego chyba nie dostanie i się przeliczył.
Wasz kandydat z 2015 r. Adam Jarubas wypadł jeszcze gorzej – 1,6 proc. poparcia.
Ta kandydatura była pomysłem naszego ówczesnego prezesa Janusza Piechocińskiego, który nie chciał sam startować. Jarubasa poparła zaledwie jedna czwarta naszych wyborców, jedna trzecia – Bronisława Komorowskiego, a reszta nie poszła do wyborów. Nasza kampania nie była jednoznaczna. Nawet nie wszyscy nasi działacze popierali Jarubasa. PSL był tu bardzo podzielony. W takiej sytuacji nasz kandydat nie mógł osiągnąć zadowalającego wyniku.
A co będzie w tych wyborach?
Zgodnie z propozycją prezesa Władysława Kosiniaka-Kamysza Rada Naczelna zaleciła przeprowadzenie konsultacji w naszych strukturach i poza nimi. Wyniki konsultacji przeanalizujemy pod koniec czerwca. Zakładam, że frekwencja w jesiennych wyborach będzie wysoka, dlatego sądzę, że powinniśmy szukać najlepszej formuły pójścia do wyborów przez nasze Stronnictwo. Obecnie mamy trzy warianty – pójście pod szyldem PSL, stworzenie Koalicji Polskiej, czyli bloku konserwatywno-ludowego wokół PSL, bądź szersza koalicja. Są doświadczenia z funkcjonowania Koalicji Europejskiej, w ramach której prezes Kosiniak-Kamysz wynegocjował dobre warunki dla PSL. Wszystko przed nami. ©?
—rozmawiała Eliza Olczyk, dziennikarka tygodnika „Wprost"
Czesław Siekierski Działał w ZMW, ZSL, w końcu w PSL. Poseł, wiceminister rolnictwa w rządzie Leszka Millera, europoseł trzech kadencji z rzędu. Przegrał dopiero w tym roku, gdy próbował zdobyć mandat z listy Koalicji Europejskiej. Wyróżnia się pieczołowicie prowadzoną stroną internetową, która dokumentuje jego aktywność
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95