„Proxima”, czyli kino znów w kosmosie

Przestrzeń kosmiczna zawsze była tajemnicą. Kino coraz częściej pokazuje, że chcą ją odkryć nie superherosi, ale zwyczajni ludzie z normalnymi problemami. Tacy jak w „Proximie" Alice Winocour, która właśnie wchodzi na ekrany.

Aktualizacja: 30.01.2020 14:19 Publikacja: 24.01.2020 10:00

Eva Green jako kosmonautka Sarah Loreau w filmie „Proxima” w reż. Alice Winocour

Eva Green jako kosmonautka Sarah Loreau w filmie „Proxima” w reż. Alice Winocour

Foto: materiały prasowe

Zbliżanie się do tajemnicy kosmosu i zdobywanie przestworzy zawsze intrygowało filmowców. W 1902 r., gdy kino jeszcze raczkowało, Georges Mélies pokazuje 14-minutową „Podróż na Księżyc". Wyobraźnia francuskiego filmowca zawiodła ludzi w kosmos 59 lat przed pierwszym załogowym lotem Wostok 1 z Jurijem Gagarinem na pokładzie i 65 lat przed wyprawą, podczas której Neil Armstrong zrobił pierwszy krok na Księżycu. Mélies, opierając się na powieściach „Z Ziemi na Księżyc" Verne'a i „Pierwsi ludzie na Księżycu" Wellsa, opowiedział historię sześciu astronomów, którzy w „pocisku" wystrzelonym ze specjalnej rakiety wylatują w przestworza i lądują w oku Księżyca. Tam – we frakach i kapeluszach – przeżywają burzę śnieżną, walczą z tubylcami, których pokonują dzięki... parasolom, a wreszcie wracają na Ziemię, wodując na oceanie.

Przez lata przestrzenie kosmiczne i odległe galaktyki były tłem dla kina akcji i przygody, umiejscowionego zresztą w różnych okresach historii ludzkości. Od „Gwiezdnych wojen", „Obcych" i „Star Treków" aż do intrygujących obrazów współczesności, jak „Interstellar" Christophera Nolana napędzany ucieczką przed zmianami klimatycznymi. Powstały też dzieła wybitne z gatunku science fiction, na czele z „Odyseją kosmiczną: 2001", gdzie analizując symbolikę świata zdominowanego przez technikę, swoje lęki zapisywał Stanley Kubrick, czy z filozoficznymi dziełami Andrieja Tarkowskiego, także jego ekranizacją „Solaris", której zresztą nie cierpiał sam Stanisław Lem.

Pojawiły się też na ekranie liczne dokumenty o kosmonautach i astronautach, wśród nich reportaże Kanadyjczyka Chrisa Hadfielda, który spędził w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej niemal pół roku. A wreszcie – filmy fabularne zapisujące historię i odwołujące się do autentycznych wydarzeń. Po lądowaniu na Księżycu zaczęły krążyć teorie spiskowe, że wszystko zostało zainscenizowane w studiu filmowym. Wykorzystał je przewrotnie Peter Hyams, który pracując w telewizji CBS zajmował się transmisjami misji Apollo. I tak jak kiedyś Orson Welles przestraszył świat reportażem o inwazji na Ziemię Marsjan, tak w 1978 roku on napisał scenariusz filmu o sfingowanej wyprawie na Marsa. Sam też „Koziorożca 1" wyreżyserował.




Houston, mamy problem

Prawie 20 lat później, w 1995 roku, Tom Hanks tamte plotki komentował: „Noga człowieka nigdy nie stanęła na Księżycu, a lądowanie Armstronga zostało nakręcone w studiu filmowym? Mogę na to powiedzieć tylko jedno: „Ile razy patrzę na Nowy Jork, to wydaje mi się, że to jeden wieżowiec i strasznie dużo luster". Sam zagrał wówczas w filmie „Apollo 13". Ron Howard odtworzył w nim misję, która odbyła się w kwietniu 1970 roku i miała zakończyć się lądowaniem na Księżycu. Ale James Lovell ze swoją załogą nie dokonali tego. W czasie lotu nastąpiła awaria, padły słynne słowa: „Houston, mamy problem", a baza miała już tylko jeden cel: sprowadzenie kosmonautów na Ziemię. James Lovell, Fred Haise i Jack Swigert 400 tysięcy kilometrów od domów walczyli o życie.

– Mam ogromny szacunek dla ludzi, którzy uczestniczą w kosmicznych projektach i badaniach – mówił wówczas Tom Hanks, który mnóstwo czasu spędził z Lovellem. Z kolei jego filmowa partnerka Kathleen Quinlan zaprzyjaźniła się z żoną Lovella, poznała też żony innych astronautów. – Nie mają lekkiego życia – opowiadała. – Boją się o mężów, ale nie mogą o tym mówić. W czasie lotów mężczyźni muszą przestrzegać dokładnych instrukcji, każdy ich ruch jest zaplanowany. One z NASA dostają jedną wskazówkę: „Nie opowiadajcie nigdy publicznie o swoich mężach, o własnych obawach, o ich obawach. Nie mówcie o tym dziennikarzom ani nawet przyjaciołom". Cały niepokój chowają więc w sobie. Na zewnątrz pokazują tylko dumę.

Duma. To słowo było jeszcze wówczas kluczowe w portretowaniu kosmonautów na ekranie. „Apollo 13" stał się manifestem patriotyzmu. Ale to był jeszcze czas wielkich nadziei.

Na kolejnym, głośnym, opartym na faktach filmie, który pojawił się w kinach dwa lata temu, zaciążyły współczesne lęki. „Pierwszy człowiek" Damiena Chazelle'a był historią lądowania na Księżycu. 21 lipca 1967 roku relację z tego wydarzenia oglądało 400 mln ludzi. I 400 milionów ludzi usłyszało słowa Neila Armstronga: „To mały krok człowieka, ale wielki ludzkości". Czarno-białym, rozedrganym zdjęciom w telewizorze towarzyszyła euforia. Ale też wiele pytań. Czy można to doświadczenie przeżyć? Wrócić na Ziemię? Jak zareaguje na nie organizm?

– Zanim zacząłem pracować nad „Pierwszym człowiekiem", wyczyn NASA i Neila Armstronga wydawał mi się fantastycznym sukcesem i legendą – mówił Damien Chazelle. – Należę do pokolenia, które z dumą oglądało zdjęcia amerykańskiej flagi powiewającej na skalistej skorupie. Jednak potem zorientowałem się, jak niewiele zostało po tym zdarzeniu dokumentów. Dostrzegłem też szaleństwo i niebezpieczeństwa, które się za nim kryły. Dotarło do mnie, jak wysoką cenę ci ludzie musieli zapłacić za swoje marzenia.

Chazelle zrobił film pełen efektów specjalnych. Ale podczas lotu w przestrzeni kosmicznej, podczas awarii rakiet i wchodzenia w inną atmosferę, gdy wszystko na ekranie drżało i huczało, największe wrażenie robiły oczy Ryana Goslinga. A reżyser podkreślał, że bardziej od księżyca interesował go w gruncie rzeczy człowiek: – Zacząłem się zastanawiać, jaką osobowość musi mieć ktoś, kto decyduje się polecieć tam, gdzie jeszcze nikt nie był. Próbowałem pojąć, co popchnęło Armstronga ku nieznanym przestrzeniom, kryjącym niezgłębione dotąd tajemnice i niebezpieczeństwa. Zrozumieć, co czuł – minuta po minucie, oddech po oddechu. Starałem się wejść w jego życie prywatne. Wiedziałem, że ten film musi toczyć się gdzieś między Księżycem a kuchennym zlewem, między niepoznanymi dotąd przez człowieka światami a zwykłą codziennością.

Filmowa opowieść o Armstrongu zaczyna się w 1961 roku, gdy po śmierci swojej małej córeczki zgłasza się on do programu Gemini. Na pytanie jednego z członków komisji, czy osobista tragedia nie wpływa na jego zachowania, mężczyzna odpowiada: „Byłoby bezcelowe powiedzieć, że nie". Chazelle konsekwentnie potem ten wątek prowadził. Ale też pokazywał codzienność ludzi, którzy biorąc udział w programie kosmicznym, co jakiś czas muszą żegnać na zawsze swoich współpracowników i przyjaciół, ginących za sterami samolotów i rakiet. Opowiadał o żonie Armstronga, która zażądała, by przed startem Apollo 11 dwóm małym synom powiedział prawdę: że może z wyprawy na Księżyc nie wrócić.

Były w „Pierwszym człowieku" pytania o cenę popychania naprzód wiedzy o kosmosie. O ambicje polityczne, które leżą u podstaw takich programów, o koszty finansowe, jakie musi ponosić społeczeństwo, a wreszcie o koszty życiowe i psychiczne tych, którzy w podobnych przedsięwzięciach biorą udział.

Wizje zamiast faktów

Ten ton pełen wątpliwości i refleksji nad ceną postępu naukowego przedarł się też do nowych filmów o podboju kosmosu, nieopartych na konkretnych faktach. Najwyraźniej wybrzmiał w „Grawitacji" Alfonso Cuarona, gdzie dwoje ludzi walczyło z wszechświatem i z własnymi słabościami. W czasie gdy odbywali kosmiczny spacer, ich rakieta została zniszczona przez awarię, a pozostali członkowie załogi zginęli. „Grawitacja" stała się odwrotnością filmów o zbawianiu Ziemi. Cuaron pokazał urzeczenie człowieka podbojem kosmosu, technologią, wybijaniem się poza horyzont. Ale też jego walkę z materią, z naturą, z tym, co najbardziej nieobliczalne i nieodgadnione. Opowiedział o chęci przetrwania, ale też o samotności człowieka we wszechświecie. O wartości, jaką jest dla niego inny człowiek.

Nic wspólnego z fantazją „Gwiezdnych wojen" czy „Star Treka" nie miał też niedawny przebój „Ad Astra" Jamesa Graya. Jego bohater w przestrzeni międzyplanetarnej musiał ocalić świat przed niebezpieczeństwem, ale też stawić czoła własnej przeszłości, odkryć tajemnicę rodziny, odbyć podróż w głąb siebie, przerobić własne traumy.

Cóż, w czasach pełnych niepokoju żaden liczący się artysta nie zrobi już bezmyślnego fajerwerku ani nie uderzy w struny patriotyczne. Nawet wtedy, gdy opowiada o podboju kosmosu, proponuje refleksję na temat kondycji współczesnego człowieka. Jego niepokojów, samotności, czasem marzeń i nadziei.

Dlatego nie przez przypadek Alice Winocour opowiada dziś w „Proximie" o kobiecie, która własne profesjonalne marzenia musi skonfrontować z macierzyństwem. Opowiada o cenie za sukces, bólu rozstania z najbliższymi, samotności, tęsknocie, strachu.

– Spędziłam w ośrodkach dla astronautów dwa lata. Poznałam tych, którzy przygotowywali się do pierwszej misji, ale i takich, którzy brali już udział w kilku badawczych wyprawach pozaziemskich – mówi mi Alice Winocour. – I wie pani, co mnie zaskoczyło? Oni są inni niż bohaterowie większości filmów i inni niż w naszych wyobrażeniach. Fantastyczni, odważni – to prawda. A jednak niewiele mają w sobie z superherosów. Za swoją pasję płacą wysoką cenę. Lecą w przestworza i teoretycznie powinni tam stać się rodzajem bezbłędnie funkcjonujących maszyn. Psychicznie odciąć się od świata. Ale tak naprawdę nie można się wyzuć z wrażliwości, więc brakuje im wszystkiego: śmiechu dziecka, kolorów ziemi. Poznałam astronautę, który do rakiety zabierał nagranie odgłosów lasu, bo bardzo mu tego w czasie lotów brakowało. Przebywając na co dzień z tymi ludźmi, zrozumiałam, ile w nich kruchości. Ile tęsknoty muszą w sobie zdusić, by funkcjonować w świecie kosmicznych badań.

Alice Winocour była w ośrodkach szkolenia kosmonautów w kazachskim Bajkonurze, w Rosji, w ośrodku NASA w Stanach. Najwięcej czasu spędziła jednak w Instytucie Szkolenia Kosmonautów w Kolonii.

– Nie jest łatwo się tam dostać – opowiada. – Centrum jest zamknięte, funkcjonuje na zasadach placówki wojskowej, obowiązuje ostra kontrola osób wchodzących i panuje ogromny reżim. Ćwiczenia, badania lekarskie, nauka technologii – wszystko musi funkcjonować jak w zegarku. Ludzie z Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) wcale nie byli zadowoleni, że chcę o nich kręcić film. Potem jednak uwierzyli, że zrobię to uczciwie i dzięki temu będą mogli bardziej prawdziwie zaistnieć w społecznej świadomości.

Opowieść odarta z romantyzmu

Winocour poznała wielu astronautów. Pochodzili z Francji, Kanady, Rosji, Stanów. – Przyglądałam się ich treningom, podsłuchiwałam codzienne rozmowy. Widziałam, z jakim wysiłkiem walczą z ograniczeniami własnych ciał. Bo jesteśmy „skrojeni" na miarę warunków ziemskich. W przestworzach tracimy poczucie równowagi, wzrok się osłabia, ciało powiększa się o kilka centymetrów. Trzeba wiedzieć, jak poradzić sobie z poczuciem nieważkości. Jak opanować odruchy wymiotne, które nieuchronnie się w różnych sytuacjach pojawiają. Kobiety mają jeszcze trudniej niż mężczyźni. Muszą więcej trenować, choćby po to, by wyrobić w sobie siłę mięśni: kombinezony kosmiczne są potwornie ciężkie. Ba, one muszą nawet zdecydować, czy podczas misji chcą zachować okres czy na ten czas hormonami wolą go zatrzymać.

Alice Winocour przyznaje, że opowieść o podboju kosmosu chciała trochę odrzeć z romantyzmu. Pokazać w swym filmie nieprawdopodobną pracę, jaką trzeba włożyć w poskramianie własnego ciała. A także duszy, psychiki. Na zajęciach mówi się o „odcięciu pępowiny" w chwili, gdy rakieta opuszcza ziemską atmosferę. – Ale nie jest łatwo opuścić bliskich, kiedy nie można im powiedzieć, że wróci się na pewno – twierdzi reżyserka.

Filmy o podboju kosmosu są zwykle naszpikowane testosteronem. Nie przypadkiem: większość astronautów to mężczyźni. Kobiet jest w tym gronie zaledwie 10 procent. Ale są. A Alice Winocour, która od wczesnej młodości interesowała się astronautyką, jest feministką, zresztą współscenarzystką znakomitego „Mustanga" Turczynki Deniz Gamze Erguven. Dlatego bohaterką „Proximy" uczyniła właśnie kobietę, której pasją i marzeniem jest podróż w przestworza. – To nie jest film o przestrzeni kosmicznej. To jest film o życiu na ziemi.

Przygotowując się do „Proximy", poznała wiele kobiet astronautek, m.in. Kanadyjkę Julie Payette, która łącznie w misjach kosmicznych spędziła prawie miesiąc. Kilka lat temu opuściła Kanadyjską Agencję Kosmiczną, by zacząć pracę w Montreal Science Center, od 2017 roku pełni funkcję gubernatora Kanady. Ale gdy w 1992 roku trafiła do kanadyjskiego korpusu astronautów, musiała dać sobie radę nie tylko z morderczymi treningami, lecz również z problemami osobistymi. Była w separacji z mężem, a miała dwoje dzieci.

Bohaterka „Proximy" też ma córkę. I film Winocour jest opowieścią o ich relacjach. Sarah na czas swojego pobytu w rosyjskim ośrodku szkolenia astronautów oddaje ją byłemu partnerowi. Mała Stella układa sobie życie z ojcem, który okazuje się świetnym człowiekiem, ale tęskni za matką. Bo nie ma jej, gdy idzie do szkoły, gdy nie daje sobie rady z pracą domową, gdy jest smutna, gdy przeżywa swoje dziecięce problemy. A Sarah nie może też jej obiecać, że na pewno z misji wróci. Ale przecież mimo to nie rezygnuje z udziału w locie.

– Jedna z trenerek w Kolonii powiedziała mi, że mężczyźni często w ośrodku rozmawiają o swoich rodzinach, pokazują sobie zdjęcia dzieci – wspomina Alice Winocour. – A ona kiedyś szkoliła młodą kobietę i dopiero po wielu miesiącach wspólnej pracy dowiedziała się, że jej podopieczna ma małego synka. Kobiety nie mówią zwykle w pracy o swoim życiu prywatnym. Uważają, że macierzyństwo zostanie potraktowane jako ich słabość. Bo jeśli masz dzieci, to znaczy, że nie możesz skupić się na zadaniach. Czasem nie wytrzymują, odchodzą, poświęcają się domowi. A ja chciałam w „Proximie" powiedzieć: – Nie musisz wybierać, możesz sprawdzić się w obu rolach. Pokazać dzieciom, że marzenia są w życiu ważne i trzeba o nie walczyć. Nie musisz być astronautką. Możesz pracować w gazecie, w kancelarii prawniczej, w sklepie, w piekarni. Ale cokolwiek chcesz robić, masz do tego prawo.

„Proxima" w niczym nie przypomina kina science fiction czy fantasy. Jest zrealizowana metodą niemal paradokumentalną. Niesie prawdę. Kino „kosmiczne" koncentruje się zwykle na działaniu amerykańskiej agencji NASA, u Winocour widać wielonarodowość kosmicznych badań. Przede wszystkim jednak pokazała na ekranie nie przygodę, lecz potworny wysiłek, trudne chwile walki z własnym ciałem, własną odpornością, własną psychiką. Nie ma w tym filmie bohaterstwa i fanfar, jest niemała cena za spełnianie się. W takim kierunku idą zresztą dzisiaj coraz częściej opowieści o podboju kosmosu. – Przestrzeń kosmiczna zawsze była tajemnicą i pozostanie nią – mówi Alice Winocour. – Ale próbują się do tej tajemnicy przybliżyć zwyczajni ludzie.

Mircea Eliade pisał, że astronautom powinno się wsadzać do rakiety gałązkę bzu. Żeby nie zapomnieli, że są ludźmi. Dzisiaj filmowcy zdają się mówić, że oni i bez tej gałązki o tym pamiętają. To propaganda i żądne sukcesu społeczeństwa dęły w patriotyczne trąby, robiąc z nich „nieustraszonych zdobywców kosmosu". W dzisiejszych, trudnych czasach razi taki hurraoptymistyczny sztafaż. I jak mówi Alice Winocour, coraz częściej pod sztucznie budowanymi legendami superherosów potrafimy dostrzec potworny wysiłek, ale też kruchość, tęsknotę, strach.

Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska