Zacznę od kwestii oczywistych: nie wiem, czy biskup jest winien, ale przyjmuję stanowisko prokuratury, że prawdopodobieństwo popełnienia przez niego czynów zabronionych jest wysokie. Nie wykluczam też, że on sam może czuć się całkowicie niewinny, nawet jeśli do czynów, o jakich mowa, doszło. Człowiek jest istotą bardzo skomplikowaną, potrafi znakomicie usprawiedliwić rozmaite swoje zachowania, a nawet tak je sobie przedstawić, by w momencie ich popełniania nie dostrzegać ich zła, a później wyprzeć je ze świadomości. Tak mogło być w tej sytuacji. Mogło być też tak, że niegroźne, choć przynajmniej – jeśli nie gorzej – nieroztropne, w mniemaniu hierarchy, zachowania zostały zinterpretowane w zupełnie inny sposób. Może tak, a może nie.
W tej sprawie jest jeszcze wiele niewiadomych. I to nie tylko dotyczących samego biskupa Szkodonia, ale także archidiecezji krakowskiej. Nie sposób nie zadać pytania, od kiedy metropolita krakowski wiedział o oskarżeniach, a jeśli wiedział wcześniej, to dlaczego nie podjęto żadnych działań, czekając do momentu publikacji „Gazety Wyborczej"? Czy do kurii docierały jakiekolwiek inne groźne sygnały? Czy i kto wiedział o oskarżeniach?
Trzeba też zadać pytania o działania nuncjatury, choćby dotyczące sugestii, że skarżąca powinna zachować milczenie o sprawie do czasu jej wyjaśnienia (co zresztą nie jest prawdą). Warto też zadać pytanie, czy ograniczenia możliwości sprawowania czynności duszpasterskich nie powinny zostać nałożone wcześniej?
Zaskakują także oświadczenia wydawane przez krakowskich hierarchów. Zaskakują, bo skupiają się wyłącznie na cierpieniu niewinnie (na razie sprawa nie jest zbadana przez Watykan, więc skąd pewność, że niewinnie?) oskarżonego biskupa. Nie ma w nich słowa empatii wobec ofiary, a wspomina się jedynie o pobożności i duchowości biskupa Szkodonia, które mają być dowodem jego niewinności.