Pierwsze poważne rysy były już na nim widoczne, gdy Kazik dokonywał swego aggiornamento, a więc pod koniec rządów mafii vel złodziei. Co prawda ich dokonania w dziedzinie rozumianej dosłownie prywatyzacji wszelkiego dobra przerosły najśmielsze oczekiwania i ręce same składają się do oklasków. Jeśli bowiem prawdą jest, że pan prezes Jacek K. musiał co miesiąc odpalać dolę ministrowi nazywanemu przez zazdrosnych kolegów partyjnych Lolo Pindolo (sami słyszeliśmy, jak tak o nim mówili), to jest to jednak jakaś nowa jakość. Nie wiem tylko, czy minister okazał się tu łaskawcą, bo płatność rozłożył na raty, czy też jednak straszliwym chytrusem, bo nie zadowolił się jednorazowym datkiem, a żądał stałego stypendium. Więc nie, chwytne ręce były ich znakiem rozpoznawczym, tu nic się nie zmieniło.
Pozorna dygresja: pod koniec rządów SLD Jan Maria Rokita z radością stwierdził, że następuje polonizacja lewicy. Oto postkomuniści rozbili się na zwalczające się partie i frakcje, sporom, kłótniom i skandalom nie było końca. Tak oto lewica w swym modus operandi nabrała cech przypisywanych dotychczas wyłącznie prawicy.
A teraz wracamy do naszych baranów, bo to samo, co spotkało postkomunistów, spotkało i mafię. Najpierw runął mit o fachowości mafijnych kadr. Wbrew temu, co sączyła nam propaganda sukcesu, ta gromadka bezradnych dyletantów nie była w stanie kawałka drogi na czas wybudować, nie mówiąc o poważniejszych wyzwaniach. Co gorsza, nie tracąc nic ze swej mafijności, przechodząc do opozycji, zwariowała kompletnie. Narastająca frustracja i poczucie osamotnienia, bo lud nadal kochał sektę, pchał ich w stronę coraz mocniejszych środków. Ogłoszono więc koniec demokracji i faszyzm u bram.
Stała się nasza mafia w swym szaleństwie rozkosznie operetkowa, a żadne kanapkowe pucze nie nauczyły jej niczego. Odleciała dalej niż wierne jej media, a te podążyły tropem autografu Michnika, który swego czasu wysłano sondą na Tytana. Dość powiedzieć, że pierwszy zastępca Michnika i faktyczny szef głównej tuby opozycji dyżurował nocą w przyczepie kempingowej pod kancelarią premiera, gdzie prowadzono rotacyjną głodówkę. Dobrze, że głodował w nocy, to dla zdrowotności lepsze.
Ale czasy nastały nowe i do władzy przyszła sekta. Najpierw wszystkich zaskoczyła, bo momentami była całkiem dorzeczna. Nie żeby zupełnie zrezygnowała z idiotyzmów, co to, to nie, ale w kilku sprawach okazała się sprawna. Cuda i dziwy dopiero się jednak zaczynały, bo wtem przyszło zaskoczenie drugie. Okazało się bowiem, że nasza nieporadna sekta, co to nie wie, gdzie prawa ręka, a gdzie lewa, nauczyła się czerpać z doświadczeń poprzedników pełnymi garściami, i to w dodatku pełnymi garściami prosto do kieszeni. Te wariatuńcie nasze odklejone okazały się nad wyraz rozgarnięte i doskonale wiedzą, gdzie leżą konfitury, w których zasmakowały, i to jak zasmakowały.