Węgrzy, Niemcy, Francuzi i Rosjanie. Każdy język oddaje ducha narodu

Język musi odnaleźć swój gatunek, tak jak człowiek powołanie. Bez niego będzie się tylko snuł przez życie, zajmował tym, co w danej chwili modne i oczywiste. Nie dotrze do szczególnej treści, która tylko przez niego mogłaby przyjść na świat. I jak powołanie nie jest on czymś, co można sobie wymyślić albo skopiować.

Publikacja: 04.12.2020 18:00

Dobre opowiadanie to takie, które wie, kiedy przestać. Jak Sándor Márai, który samobójstwo popełnił

Dobre opowiadanie to takie, które wie, kiedy przestać. Jak Sándor Márai, który samobójstwo popełnił rzutem na taśmę, w wieku 89 lat. Pisarza upamiętnia pomnik w Koszycach

Foto: Fishman/ullstein bild/Getty Images

Podobno w krótkim czasie kosztowała śmierć ponad 100 osób. Ale nie wiadomo, kto i jak to policzył. Pewne jest natomiast, że legenda ta rozniosła się lotem błyskawicy, w ciągu zaledwie paru dni napisano o niej w ponad 200 gazetach, we wszystkich najważniejszych językach świata. Wiadomo też coś jeszcze. Jeżeli ktoś mógł napisać wywołującą falę samobójstw piosenkę, musiał się tego dopuścić Węgier. Padło na Rezső Seressa, a tytuł utworu znanego powszechnie jako „Piosenka węgierskich samobójców" brzmiał tak naprawdę „Szomorú vasárnap" – „Ponura niedziela" i opowiadał o nieszczęśliwej miłości. Choć dopiero w drugiej wersji; za pierwszym razem, podobno, o końcu świata, ale to nic, melodia pasowała w obydwu przypadkach.

Jeszcze w latach 30. XX wieku przetłumaczono go na kilkanaście języków – w Polsce „Ponurą niedzielę" zaśpiewał Mieczysław Fogg – ale tylko na Węgrzech i po węgiersku utwór zachował swoje śmiercionośne właściwości. Do tego stopnia, że nawet z natury oporni na zabobony i przesądy komuniści zabronili po 1945 roku jego wykonywania. Seressowi na wszelki wypadek w ogóle odmówili na parę lat prawa do publicznych występów. Zmarł, być może z poczucia obowiązku, samobójczą śmiercią. W 1968 roku wyskoczył z okna.

Cała ta opowieść wydarzyła się po węgiersku. W języku, którego poza kilkoma milionami osób, nie rozumie ani nawet nie domyśla się praktycznie nikt inny. Słysząc dowolne wypowiadane w nim zdanie, z równym prawdopodobieństwem możemy przypuszczać, że odczytano fragment książki telefonicznej, wyznano miłość aż po grób czy może w obelżywy sposób obrażono nam matkę. Język, który skazał posługujący się nim naród na wieczną samotność.

Zdarzały mu się przelotne sympatie, cieplejsze uczucia żywione do Włochów czy Polaków. Ale żeby mogło dojść do czegoś więcej, poczucia wspólnoty losu, podzielenia się fragmentem przeznaczenia, musielibyśmy się lepiej poznać. A węgierski to język małej i obcej sobie rodziny. Spośród jego krewnych wymienić można wyłącznie fiński, narzecza kilku syberyjskich plemion, parę środkowoeuropejskich dialektów.

I może właśnie dzięki temu węgierski brzmi jak jedno wielkie niekończące się zaklęcie. Jak żaden inny język nadaje się do opowiadania o miłości, śmierci i innych tajemnych sprawach człowieka. I wreszcie, co pokazuje historia „Ponurej niedzieli", nadaje się do rzucania uroków. Z naszej perspektywy najważniejsze jest jednak, że ową magiczną moc, a przynajmniej jej cząstkę, udaje się zachować w tłumaczeniu.

Wykoślawiona przygoda

Skrzywiona choćby tomem opowiadań Sándora Máraiego „Stara miłość". Na trzydzieści parę przetłumaczonych na język polski pozycji tego pisarza to dopiero drugi, po wydanej 12 lat temu „Magii", zbiór opowiadań. Tego najbardziej węgierskiego ze wszystkich literackich gatunków. Bo też Márai, który większość życia spędził poza rodzinnym krajem, opowiadania pisał, tylko oddychając węgierskim powietrzem. „Stara miłość", ułożona chronologicznie antologia nowelistyki pisarza, kończy się w 1947 roku, chwili bezpowrotnego wyjazdu z kraju. Choć żył jeszcze ponad 40 lat, formę krótkiej opowieści dyskretnie omijał. Tak jakby była czymś, co tylko nastrój i krajobraz jego ojczyzny są w stanie wypełnić właściwą treścią.

Do takiego właśnie wniosku dojść można, czytając nie tylko „Starą miłość", ale i wydane w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zbiory nowelistyki mistrzów Máraiego: Gyuly Krúdyego i Dezső Kosztolányiego. Można więc odnieść wrażenie, że wewnętrzne napięcie języka węgierskiego może się w pełni wyładować wyłącznie w opowiadaniu; w gatunku tym literatura małego, znajdującego się od zawsze i na zawsze w paradoksalnym położeniu narodu odnalazła swoje właściwe powołanie. Na przestrzeni równie niewielkiej, a do tego co chwilę niesprawiedliwie okrawanej, jak ta, na której język ten znajduje się u siebie. W pośpiechu i napięciu wywołanymi przez mądrość, w której posiadaniu kolejni Węgrzy znajdują się już w momencie przyjścia na świat – że trzeba się spieszyć, bo nigdy nie wiadomo, ile zostało jeszcze czasu. Że początek musi się widzieć z końcem. Nie ma sensu się rozwlekać i wdawać w dygresje, poświęcać czas i miejsce na choćby jedno zdanie, w którym nie będzie się odbijać istota sprawy. I że ostatecznie nie tkwi ona w prawach odwiecznie rządzących światem czy historią, ale zawsze tylko w chwili i szczególe.

W języku węgierskim Odyseusz wyrusza w podróż podczas rodzinnego przyjęcia, zaczarowana góra mieści się w zadymionej karczmie. Przez banał i zwyczajność już po kilku akapitach w tajemniczy sposób docieramy do miejsca, w którym widzimy – nazywając rzecz słowami jednego z opowiadań Máraiego – „jakąś nadludzką niestosowność, jakąś surową, wykoślawioną przygodę, życie".

Przestrzeń, forma, duch

Język musi odnaleźć swój gatunek, tak jak człowiek powołanie. Bez niego będzie się tylko snuł przez życie, zajmował tym, co w danej chwili modne i oczywiste. Nie dotrze do szczególnej treści, która tylko przez niego mogłaby przyjść na świat. I jak powołanie nie jest on czymś, co można sobie wymyślić albo skopiować. Trzeba go odkryć, odczytać. Jest zawarty w okolicznościach, historii, geografii i muzyce. Zwyczajach i grzechach.

Rosyjski odkrył i zrozumiał sam siebie w wielkich, pod każdym względem, powieściach Dostojewskiego i Tołstoja. Prozie nieposiadającej w zasadzie początku ani końca, niedostrzegającej swoich granic, nawet niepróbującej ich wytyczyć. „Inne kraje graniczą z górami, morzami, rzekami, lecz Rosja graniczy z Bogiem" – geograficzne odkrycie niemieckiego poety Rainera Marii Rilkego ma również zastosowanie do rosyjskiej literatury. Nie literatury tworzonej w Rosji, ale tego jej wąskiego wycinka, który okazał się specyficznie i wyłącznie rosyjski. Literatury leżącej na brudnych stołach, przy których młodzi chłopcy z podkrążonymi oczami kłócą się w środku nocy o to, czy jest Bóg. A jeśli Go nie ma, to czy w związku z tym wszystko jest dozwolone.

Powieściach wypełnionych geniuszem przestrzeni. To przecież nie Kutuzow przegnał Napoleona; on tylko wiedział, że wystarczy się cofać. Wróg z każdym krokiem będzie się zbliżał do jej granic; bóg wojny spotka wreszcie prawdziwego Boga. Rosyjska przestrzeń jest przekleństwem nie tylko jej nieprzyjaciół, ale i jej samej. W rozpoznaniu swojego gatunku, odnalezieniu powołania było też coś z przyznania się do winy. Dostojewski i Tołstoj byli ostatnimi, którzy, kochając Rosję z całych sił, aż do nacjonalistycznej fobii tego pierwszego, potrafili wziąć na barki swojej prozy ciężar jej grzechów. Być może przeczuwali, że już za moment bolszewizm postawi Rosji ostateczne ultimatum. Jej najbliższym sąsiadem okaże się nie Bóg, ale szatan.

A francuski, łacina cywilizacji mieszczańskiej? Język, w którym odprawiała się jej liturgia – proszone obiady i podwieczorki, konwersacje przypominające pojedynek florecistów – dojrzewał do swojego powołania spokojnie i cierpliwie. Rozkładał je na etapy, kolejne części wielkich cykli. „Komedii ludzkiej" Balzaca, „Rougon-Macquartów" Zoli i swojego apogeum, „W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta. Ten ostatni nie szukał tylko własnego czasu, w ogóle przecież nie o nim są te książki, a monstrualny egotyzm narratora to tylko zasłona dymna.

To język francuski posłużył się pisarzem do odnalezienia swojego czasu. U kresu istnienia cywilizacji mieszczańskiej, jak Marcel pod koniec życia, francuski chciał sprawdzić, czy coś istotnego mu nie umknęło. Czy w niekończącej się serii towarzyskich potyczek nie został zapomniany cel tej wojny. Narrator przez niemal cały cykl szuka tematu do swojej powieści, a język – treści, którą tylko on mógłby wypowiedzieć. Przekonać siebie samego i świat, że nie tylko potrafi pięknie brzmieć, ale umie również coś znaczyć. Dlatego też happy end „W poszukiwaniu straconego czasu" jest podwójny.

Okazuje się, że nie poza towarzyską formą, ale właśnie tylko w niej francuski odnalazł swoje powołanie. I że nawet kiedy ten świat się już skończy – a przecież Proust swoim pisarstwem tworzył dla niego nic innego jak tylko epitafium – pozostanie tęsknota za nim. Za formą, która była czymś więcej. Liturgią, podczas której naprawdę coś się wydarzyło. Obiad i schadzka przemieniły się w ciało i krew człowieka.

Jeśli rosyjski potrafił być również, za pośrednictwem Dostojewskiego i Tołstoja, przyznaniem się do win swojego narodu, to język niemiecki nigdzie indziej nie jest u siebie tak bardzo jak w rachunku sumienia. Rosyjski padał z histerycznym śmiechem na ziemię, całował ją gestem Raskolnikowa z zakończenia „Zbrodni i kary". W jego szczerości za każdym razem było coś z szaleństwa. Niemiecki przeciwnie, rozpatruje swoje winy metodycznie i z zachowaniem osobistej godności, chwilami może nawet z dumą.

Jeżeli francuski był zdeterminowany formą, rosyjski – geografią, to kluczowy wpływ na język niemiecki ma duch dziejów. I ta napawająca sporą część europejskich narodów niechęcią do naszych zachodnich sąsiadów pewność, że to właśnie w nich i tylko poprzez nich duch ten dokona swojego ostatecznego tchnienia. Tym właśnie, rachunkiem sumienia, w którym poczucie winy miesza się z poczuciem misji tak, że nie sposób jednego odróżnić od drugiego, były powieści panoramy, w których język niemiecki posunął się najdalej. „Człowiek bez właściwości" Roberta Musila, „Lunatycy" Hermanna Brocha, a przede wszystkim „Czarodziejska góra" Tomasza Manna.

To freski, w których postacie istnieją tylko po to, żeby reprezentować pewne typy. Człowiek jest rolą, nie aktorem. Bo też gra toczy się nie o los jednostki, ale o sens historii. Język niemiecki jest zainteresowany nie tyle człowiekiem, ile dziejami. Nawet jeśli wrzuca w centrum opowieści, wykorzystując je do swoich wyższych celów, osoby przeciętne, niecharakteryzujące się niczym szczególnym, aktorów bez przydziału, tytułowego człowieka bez właściwości albo jego niedalekiego kuzyna Hansa Castorpa, to właśnie po to, żeby na tafli czystego, nieskażonego maźnięciami charakteru czy osobowości lustra tym wyraźniej odbiły się zagadnienia i problemy krążącego wokół nich świata.

Niemiecki mówi, od końca XIX do pierwszych dekad XX wieku, o nadchodzącej nad Europę burzy, jej źródłach i możliwych konsekwencjach. Zawsze z tą samą dykcją: tylko ja mogę to powiedzieć, znaleźć odpowiednie słowa. Biorę więc w ten sposób na siebie część winy, może nawet całkiem sporą. Ale cóż, czy beze mnie bylibyście w stanie pojąć cokolwiek z tego, co się dokoła was dzieje? Kto rozumie sens dziejów, ten nie może milczeć. Nawet jeżeli to oznacza, że sam ugnie się pod ich ciężarem.

Państwo istnieje, żeby otoczyć opieką swój naród. Naród – żeby podtrzymać przy życiu własny język. Język z kolei istnieje tylko do chwili, aż nie powie swojego ostatniego słowa. Taki i tylko taki jest sens istnienia kanonu. Szczytu, z którego rozciąga się krajobraz na całość języka. Tylko tam można ocenić, czy jeszcze dokądś on zmierza, dodaje coś nowego, jest, a przynajmniej bywa, wierny swemu powołaniu. Czy może już tylko plotkuje i się powtarza. Bo jeśli tak, to kanon również jest potrzebny. Jako miejsce, z wysokości którego można wydać rozkaz: rozejść się.

Rozpacz i ekstaza

Jest wśród opowiadań Máraiego jedno inne od wszystkich. To w zasadzie nawet nie literatura, tylko wspomnienie. Sándor ma 14 lat i ucieka z domu. Nie na długo, ale jedną noc udaje mu się spędzić w lesie. „W ciszy, jaka mogła trwać w momencie niepokalanego poczęcia. (...) a we mnie, w moim czternastoletnim sercu i takiejże głowie, naraz poczęło działać i jaśnieć, ze straszliwym hałasem i blaskiem, pośrodku lasu, pewne rozpoznanie. Coś o tym, że istnieje rzeczywiste i prawdziwe życie – wielka cisza, w której istnieją lasy i gwiazdy. I że wszystko to, do czego ja tak nieodwołalnie i całym sobą przynależałem jeszcze przed kilkoma godzinami, mieszkanie i miasto, wychowanie i szkoła, sposób bycia, maniery, gramatyka, koleje żelazne, a też to, co ze mnie wyrośnie, słowem wszystko to jest sprawą drugorzędną".

W tym fragmencie jest zawarty sekret tego niekończącego się zaklęcia, jakim jest język węgierski. Powołanie i tragedia małego narodu, który się nim posługuje. Nie ma na swoją obronę przestrzeni, formy ani dziejów. Ale w zamian za to potrafi wszystkie te rzeczy odsunąć w cień, uczynić sprawą drugorzędną. Wypowiedzieć magiczną formułę i usłyszeć ciszę, jaka mogła trwać w momencie niepokalanego poczęcia.

Szczęśliwy naród, którego język poznał swój gatunek. Swoje ograniczenia i własne powołanie. Szczęśliwi są Węgrzy, którzy dzięki swoim pisarzom wiedzą, że żyją dla szczegółów i tylko w pojedynczych chwilach. Ich szczęścia nie zakłóca skłonność do samobójstw, przeciwnie. Dobre opowiadanie to takie, które wie, kiedy przestać. Jak Sándor Márai, który swoje samobójstwo popełnił rzutem na taśmę, w wieku 89 lat.

Bo też w tej węgierskiej słabości do wyskakiwania z okien i strzelania sobie w skronie nie ma rozpaczy, raczej już ekstaza. Tęsknota do wielkiej ciszy, którą potrafi wzbudzić choćby ledwo przebijająca się przez kawiarniany szum piosenka o nieszczęśliwej miłości. I w jednej chwili, na przestrzeni kilku akapitów istnienia, nie można się oprzeć, by nie spotkać się twarzą w twarz z jakąś nadludzką niestosownością. Surową, wykoślawioną przygodą. Prawdziwym życiem.

Podobno w krótkim czasie kosztowała śmierć ponad 100 osób. Ale nie wiadomo, kto i jak to policzył. Pewne jest natomiast, że legenda ta rozniosła się lotem błyskawicy, w ciągu zaledwie paru dni napisano o niej w ponad 200 gazetach, we wszystkich najważniejszych językach świata. Wiadomo też coś jeszcze. Jeżeli ktoś mógł napisać wywołującą falę samobójstw piosenkę, musiał się tego dopuścić Węgier. Padło na Rezső Seressa, a tytuł utworu znanego powszechnie jako „Piosenka węgierskich samobójców" brzmiał tak naprawdę „Szomorú vasárnap" – „Ponura niedziela" i opowiadał o nieszczęśliwej miłości. Choć dopiero w drugiej wersji; za pierwszym razem, podobno, o końcu świata, ale to nic, melodia pasowała w obydwu przypadkach.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał