Podobno w krótkim czasie kosztowała śmierć ponad 100 osób. Ale nie wiadomo, kto i jak to policzył. Pewne jest natomiast, że legenda ta rozniosła się lotem błyskawicy, w ciągu zaledwie paru dni napisano o niej w ponad 200 gazetach, we wszystkich najważniejszych językach świata. Wiadomo też coś jeszcze. Jeżeli ktoś mógł napisać wywołującą falę samobójstw piosenkę, musiał się tego dopuścić Węgier. Padło na Rezső Seressa, a tytuł utworu znanego powszechnie jako „Piosenka węgierskich samobójców" brzmiał tak naprawdę „Szomorú vasárnap" – „Ponura niedziela" i opowiadał o nieszczęśliwej miłości. Choć dopiero w drugiej wersji; za pierwszym razem, podobno, o końcu świata, ale to nic, melodia pasowała w obydwu przypadkach.
Jeszcze w latach 30. XX wieku przetłumaczono go na kilkanaście języków – w Polsce „Ponurą niedzielę" zaśpiewał Mieczysław Fogg – ale tylko na Węgrzech i po węgiersku utwór zachował swoje śmiercionośne właściwości. Do tego stopnia, że nawet z natury oporni na zabobony i przesądy komuniści zabronili po 1945 roku jego wykonywania. Seressowi na wszelki wypadek w ogóle odmówili na parę lat prawa do publicznych występów. Zmarł, być może z poczucia obowiązku, samobójczą śmiercią. W 1968 roku wyskoczył z okna.
Cała ta opowieść wydarzyła się po węgiersku. W języku, którego poza kilkoma milionami osób, nie rozumie ani nawet nie domyśla się praktycznie nikt inny. Słysząc dowolne wypowiadane w nim zdanie, z równym prawdopodobieństwem możemy przypuszczać, że odczytano fragment książki telefonicznej, wyznano miłość aż po grób czy może w obelżywy sposób obrażono nam matkę. Język, który skazał posługujący się nim naród na wieczną samotność.
Zdarzały mu się przelotne sympatie, cieplejsze uczucia żywione do Włochów czy Polaków. Ale żeby mogło dojść do czegoś więcej, poczucia wspólnoty losu, podzielenia się fragmentem przeznaczenia, musielibyśmy się lepiej poznać. A węgierski to język małej i obcej sobie rodziny. Spośród jego krewnych wymienić można wyłącznie fiński, narzecza kilku syberyjskich plemion, parę środkowoeuropejskich dialektów.
I może właśnie dzięki temu węgierski brzmi jak jedno wielkie niekończące się zaklęcie. Jak żaden inny język nadaje się do opowiadania o miłości, śmierci i innych tajemnych sprawach człowieka. I wreszcie, co pokazuje historia „Ponurej niedzieli", nadaje się do rzucania uroków. Z naszej perspektywy najważniejsze jest jednak, że ową magiczną moc, a przynajmniej jej cząstkę, udaje się zachować w tłumaczeniu.