Podróżnika, fotografa i eseistę pallotyna Marka Wittbrota, urodzonego w 1960 roku w Polanowie, poznałem jakieś pięć lat temu. Joanna de Vincenz z Heidelburgu, wdowa po Andrzeju Vincenzie, którą znam już od prawie 20 lat, opowiedziała pallotynowi o mojej osobie i poprosiła, żeby mnie odwiedził, za co jestem po dziś dzień wdzięczny.
W Wikipedii można przeczytać, iż pallotyn Marek Wittbrot z Paryża jest duszpasterzem pisarzy, poetów, artystów, czyli – ja sobie to tak tłumaczę – naszym aniołem stróżem, chociaż – jeżeli mam być szczery – muzy mi zupełnie wystarczają. Zawsze marzyłem jednakże o tym, żeby poznać kogoś takiego, kim był dla Czesława Miłosza i wielu innych Józef Sadzik, czyli duchownego intelektualistę, z którym można byłoby wreszcie „fachowo" podyskutować na temat eschatologii czy też paruzji albo po prostu apostazji.
Dlatego też byłem podekscytowany, kiedy doszło do pierwszego spotkania z Markiem Wittbrotem. Przyjechał do mnie z Bremy, gdzie mieszka jego brat, dokąd wyemigrowali też kiedyś Marka rodzice (domyślam się, że jeszcze za czasów PRL-u, gdyż akurat na ten temat nigdy nie rozmawialiśmy). W każdym razie przyjechał z prezentami: przywiózł książki, wypił kawę, milczał, wycedził zaledwie kilka słów i po trzech godzinach pojechał z powrotem do Bremy, do swojej rodziny. Następne spotkania odbywały się podobnie: pallotyn przeważnie milczał, a ja wygłaszałem monologi. Przywoził kolejne książki, kupione w antykwariacie lub nowe, niemieckie i polskie. Dostałem od Marka m.in. piękne wydanie listów Jacoba Burkhardta, który pewnego razu Nietzschemu odpisał na jego nową książkę i jego list, iż nie zajmuje się wielką historią światową („Weltgeschichte"), lecz tylko stara się wykształcić dobrych nauczycieli historii. Taką skromnością nie mogę się pochwalić, ale mogę ją przypisać Markowi Wittbrotowi.
Mijały lata, narastała nasza korespondencja mailowa, przy czym Marek chętnie przysyła pocztówki i krótkie listy ze swoich podróży po Europie. W końcu zaczął też ze mną rozmawiać, a nawet dawał się skusić na kieliszek czerwonego wina. Na początku naszej znajomości byłem bardzo sceptyczny – po co mam się spotykać z kimś, kto przeważnie ciągle milczy? Ale powiedziałem sobie, że pallotyn przecież nie bez powodu milczy i nie bez powodu odwiedza mnie regularnie. Nasze spotkania zaczęły się więc tajemniczo i przypominały mi jakieś stare czasy – archaiczne, kiedy mieszkałem jeszcze w Polsce i, mając 16 lat, przeżywałem moje młodzieńcze wtajemniczenie, czytając po raz pierwszy książki Hermanna Hessego.
I dopiero, gdy Marek wreszcie przemówił pełnym głosem i przestał milczeć, okazało się, że jest człowiekiem z humorem i że kocha swoich przyjaciół miłością czystą i wierną sprawie przyjaźni. Niestety, paryski poeta Maciej Niemiec już nie żyje – tak samo zresztą jak Paweł Hertz, a o tych obydwu poetach Marek zawsze ma wiele do powiedzenia: w szczególności o Niemcu. I z biegiem czasu zrozumiałem, iż był jego bliskim przyjacielem, a nie tylko wielbicielem jego poezji.