W tym roku, po raz pierwszy od pół wieku, najbardziej snobistyczny klub świata nie spotka się w Davos. Porozmawia – zaczął już w tym tygodniu – przez internet. Ale to, co tygrysy kochają najbardziej, czyli kuluary obrad, przeniesione zostało do Singapuru. Uznanego za najbezpieczniejsze, w znaczeniu najmniej „zacovidowane", miasto świata. Historia lubi się powtarzać. W końcu Davos też na początku było przede wszystkim miejscem schronienia przed niebezpieczną chorobą płuc; tyle że wtedy była to gruźlica. Górskie powietrze pełniło wówczas tę samą rolę co system inwigilacji i powszechnej kontroli wdrożony przez Chińską Republikę Ludową – pozwalało odgrodzić się od choroby, wznieść się ponad nią.

„Żyjemy tu w górze w niemałym odosobnieniu. Z wysokości pięciu tysięcy stóp, leżąc na naszych wygodnych fotelach, patrzymy na świat i stworzenie i snujemy nasze myśli". Idę o zakład, że ten lub któryś z jemu podobnych fragmentów „Czarodziejskiej góry" zaświtał w głowie Klausowi Schwabbowi, prezesowi Światowego Forum Ekonomicznego. Nie sprasza się bogaczy z całego świata do przypadkowego miejsca. A miejsce akcji powieści Tomasza Manna trudno uznać za przypadkowe. „My tu w górze", jak mawiali o sobie kuracjusze sanatorium Berghof, widzieli wszystko lepiej, trochę szybciej i wyraźniej niż „ludzie z nizin". Czy może być lepsze miejsce na ulokowanie globalnego sanatorium pychy?

Każda góra wyrasta ponad jakąś konkretną nizinę; jest powyżej, ale skądś się wybija. Z czarodziejskiej góry rozchodził się krajobraz na Europę; jej marzenia, błędy i obsesje. Suchoty zsyłały na nią masonów i jezuitów. Zanosząc się kaszlem i plując krwią, toczyły tam ze sobą walkę lotność ducha z oporem materii. Idea samodoskonalenia się człowieka z marzeniem o powszechnej równości. Myśli i pojęcia walczące ze sobą tym zacieklej, im lepiej się znały, im więcej czasu spędziły ze sobą na europejskiej nizinie. Wchodziły sobie tak często w drogę, odpowiadały na te same pytania w sposób tak doskonale sprzeczny, że stały się wreszcie swoimi ukochanymi wrogami.

Dopóki podstarzali bożkowie globalizmu spotykali się w Davos można było ich nie lubić albo się z nich podśmiewywać, kto tam na co miał ochotę na tych naszych nizinach. W pewien sposób dawali nawet poczucie bezpieczeństwa – wiedzieliśmy, że to na nas patrzą z góry. Znaliśmy dobrze równinę, ponad którą wyrasta ich ego. Bo jeżeli ci, którzy chcą uchodzić za wszechmocnych, wciąż tu są, z całego świata zjeżdżają się właśnie w to miejsce, to znaczy, że z którejś z tutejszych czarodziejskich gór musi bić źródło mocy i znaczenia. Coś mniej policzalnego od PKB, trudniej uchwytnego od siły militarnej. Że to właśnie w tym krajobrazie i powietrzu szybciej i wyraźniej usłyszy się słowa, z których ułoży się opowieść o przyszłych losach świata.

Dopóki wylegiwali się na leżakach w Davos nigdy nie miałem podobnych myśli. Ale teraz, gdy wyobrażam ich sobie wyglądających z okna na pięćdziesiątym piętrze wieżowca w Singapurze, czuję się nieswojo. Nie mam pojęcia, jaki będzie ciąg dalszy. Druga część zdania zaczynającego się od słów „my tu w górze".