Dziwne nazwy? Dla czytelników „Plusa Minusa" bez wątpienia. Ale dla fanów K-popu, a są ich nad Wisłą i w szerokim świecie dziesiątki, jeśli nie setki milionów, to absolutni idole. Nie tylko bardziej znani, ale również o niebo lepsi technicznie od Zenka Martyniuka, choćby nawet szef TVP Jacek Kurski przekonywał, że jest inaczej. W konkurencji z nimi Zenek nie ma szans, o czym za chwilę.
Zacznijmy jednak od korzeni (wtajemniczeni wiedzą, że mam coś na ten temat do powiedzenia). Otóż rodowód disco polo jest bardzo podobny do rodowodu country and western, słowiańskiej polki czy niemieckiej Volksmusik. Zasadniczo zawsze chodziło o to, by bywalcy wiejskich chrzcin i wesel, kiedy już dokonają spustoszeń wśród podanych alkoholi, mieli przy czym potupać. To tupanie wychodziło zresztą zawsze lepiej w krajach germańskich. Nad Wisłą rolę katalizatora tupania do pewnego momentu pełniły kapele ludowe, czasem Cyganie, a od kiedy zaczęto handlować keyboardami, pierwszeństwo przejęli lokalni grajkowie wyposażeni w taki właśnie sprzęt. I co ważne, liczył się głównie on, instrument, na którym można było do podawanego z automatu rytmu wygrywać paluchami najprostsze melodie. Słuch, głos, zdolności kompozytorskie miały drugorzędne znaczenie. Teksty? Możliwie proste i najlepiej śmieszne. Tupanie powinno się wszak odbywać w przyjemnej atmosferze.
Tak właśnie, dusząc się tytoniowym dymem i oparami alkoholu, zaczynali swoje kariery późniejsi królowie disco polo: Sławek Świerzyński, Marcin Miller czy wspomniany Zenek. Oraz królowe, a wśród nich postać pierwszoplanowa – Shazza.
Narodziny disco polo mamy więc za sobą. Potem był tryumf komercyjny. Kasety, które sprzedawano w całym kraju w milionowych nakładach. Ludzie byli tej świeżej, prostej muzyki naturalnie spragnieni. A nakłady pompował jej programowy brak w zarządzanej przez „profesjonalnych redaktorów" publicznej telewizji i radiu. Kto oswoił media z disco polo? Rzecz jasna Polsat i słynny niedzielny program „Disco Relax". Właśnie takie były początki.