Okazało się, że tak jak Grass urodziłem się w szpitalu położniczym na Klinicznej i chodziłem na religię, tak jak Grass, do kościoła Najświętszego Serca Jezusowego. W opisywanym w „Bębenku” parku Na Kuźniczkach popijałem z kolegami z liceum piwo z pobliskiego browaru, a ulicą Lelewela, gdzie mieszkał mały Grass, było najbliżej do mieszkania Wieśka Walendziaka, który mieszkał na nieodległym placu Wybickiego.
Po wojennym pokoleniu, któremu zblakłe niemieckie napisy na gdańskich kamienicach kojarzyły się z mową najeźdźców, do głosu dochodzili ci, których od dziecka intrygowały stare pamiątki po przedwojennym Gdańsku. Niezniszczony przez wojnę Wrzeszcz był jak skansen. Dziś to brzmi jak fraza z Huellego, ale jako dzieci naprawdę odkrywaliśmy z zaciekawieniem ślady przedwojennych czasów. Miałem w domu poniemiecki album z godłami państw z opakowań czekolad. Tkwił na półkach mieszkania przy ulicy Sobótki, gdy wprowadzili się tam w 1946 roku moi dziadkowie. Odkrywanie niemieckich śladów przeszłości Gdańska było tym łatwiejsze, że RFN nie kojarzył się nam już z państwem Hitlera. W stanie wojennym z Bundesrepubliki dostawaliśmy paczki od ewangelików, a ziomkostwa widzieliśmy tylko w komunistycznym dzienniku.
Przedwojenni gdańszczanie, jakich widywaliśmy, byli wyciszeni i przyjacielscy. Tak jak choćby Hans Eggebrecht, który powrócił po wielu latach do rodzinnego Gdańska, aby ufundować kościołowi św. Katarzyny carillon – system dzwonów zniszczonych przez wojnę. Wiedzieliśmy, że Grass walczył, by Niemcy pogodzili się z decyzją Brandta o uznaniu granicy na Odrze i Nysie.
W podziemnych pismach oburzano się na odmowę wydania Grassowi wizy w 1985 r. – generał Kiszczak obawiał się, że pisarz może przyjechać na gdański proces Michnika, Frasyniuka i Lisa. Byliśmy też dumni, że Grass uwiecznił w swojej książce bohaterską walkę obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku, choć nieco konfundował nas ironiczny ton opisywania losów Jana Brońskiego. W 1987 roku furorę zrobiła w Gdańsku powieść „Weiser Dawidek” Pawła Huellego, który zapoczątkował nurt „archeologii pamięci”. W 1988 r. zadbałem, by w podziemnym piśmie gdańskiego regionu „Solidarności” uczcić 200. rocznicę urodzin słynnego gdańszczanina Artura Schopenhauera.Po 1989 roku opozycyjne pokolenie wychowane na Grassie w latach 80. mogło okazać swemu mistrzowi swoją wdzięczność. Każdy przyjazd niemieckiego pisarza był świętem. Wskazywano, że dzięki trylogii gdańskiej miasto weszło do światowej literatury. Gdańscy radni uhonorowali słynnego rodaka statusem honorowego obywatela. W miejscach opisanych w jego powieściach powieszono tablice z cytatami z jego dzieł. Niedaleko rodzinnego domu pisarza powstał też pomnik-ławeczka z wyobrażeniem Oskara – małego dobosza. Miała mu towarzyszyć figura samego Grassa, ale ten postawił weto. Figurę noblisty pochłonął ponoć jakiś magazyn, za to żywy Grass stał się w Gdańsku pomnikiem.
– Pana książki były przewodnikiem po Gdańsku, którego nie znałem – deklaruje Bogdan Borusewicz. Prezydent Adamowicz zapewnia: – Gdańsk i Grass splątali się z sobą w nierozerwalny sposób. Jestem dumny z tego splątania.Niemieccy goście kładą akcent na rolę Grassa jako współtwórcy przełomu z 1970 roku. Pisarz towarzyszył wówczas kanclerzowi Brandtowi w Warszawie i był świadkiem jego klęknięcia przed pomnikiem Bohaterów Getta. Chwalą Grassa jako postać przełamującą urazy polsko-niemieckie.Na zasadzie kontrastu Angelika Schwall-Düren, wiceszefowa frakcji SPD w Bundestagu, cytuje niedawny wywiad z Grassem: – Jeśli tak się instrumentalizuje historię, jak czyni to obecny polski prawicowy rząd, to kryje się w tym niebezpieczeństwo, że Polacy i Niemcy będą się izolować.Wspominając wizytę w Warszawie w 1970 roku, Grass mówi: – Utraty ojczyzny nie da się uspokoić rozumem, ale trzeba się na to porwać. To rozum kazał mi uznać utratę mojej ojczyzny i pojąłem to, zanim SPD uznała granicę na Odrze i Nysie.
Grassomania – bardzo długo jawiąca się jako zjawisko świeże i twórcze – z czasem zaczęła mi się jawić jako jakiś kult. Uparte powracanie do świata Wolnego Miasta Gdańska zaczęło stawać się nieco jałowe. Po dwóch albumach „Był sobie Gdańsk” zaczęto wydawać monografie poszczególnych dzielnic z przedwojennymi zdjęciami. Gdańscy liberałowie wykreowali mit Gdańska jako tradycyjnie wielokulturowej, tolerancyjnej wspólnoty opartej na dobrych cnotach mieszczańskich – odtrutce na totalitaryzm. Ta legenda podchwycona nijak nie miała się do powieści Grassa. Tam gdańscy cnotliwi mieszczanie przekształcali się w tłum, który potem „heilował” gauleiterowi Forsterowi.