Nie ma pomysłu na aktorzyce

Kamera podchodzi blisko, bardzo blisko. Pokazuje piękną twarz pooraną zmarszczkami. Nieśmiały uśmiech, żywe oczy. W "Pora umierać" Doroty Kędzierzawskiej Danuta Szaflarska gra starą samotną kobietę, która chce godnie umrzeć. I ocalić kawałek swojego świata – stary dom, w którym spędziła życie. Nakręcony na czarno-białej taśmie film ani przez chwilę nie nuży. Aktorka przez blisko dwie godziny przykuwa uwagę widza. Hipnotyzuje. Nie można od niej oderwać wzroku. Za takie role na świecie dostaje się Oscary.

Publikacja: 19.10.2007 18:11

Nie ma pomysłu na aktorzyce

Foto: Reporter, Filip Ćwik Filip Ćwik

Szaflarska ma szczęście. Trafiła na Kędzierzawską – wrażliwą artystkę, która od lat idzie pod prąd, robiąc swoje autorskie kino. Ona nie boi się pięknie i mądrze opowiadać o tych słabszych, niedających sobie rady z życiem: o dzieciach, o bezradnych, zastraszonych kobietach, o ludziach starszych. O możliwość realizacji "Pora umierać" walczyła kilka lat. Tylko dzięki niej i operatorowi Arthurowi Reinhartowi Danuta Szaflarska mogła tak na ekranie rozkwitnąć.

Podobną szansę dostała przed dwoma laty Krystyna Feldman w "Moim Nikiforze" Krzysztofa Krauzego. W tym filmie aktorka, która większości widzów kojarzyła się głównie z chamską, debilowatą babcią z "Kiepskich", stworzyła wielką kreację. Nie tyle grała Nikifora, co po prostu była chorym, bełkoczącym artystą samoukiem, który na tekturkach wyczarowywał kolorowe światy własnych marzeń.

Ale czy trzeba przekroczyć dziewięćdziesiątkę, żeby w polskim kinie dostać taką szansę? Gdzie wielkich ról mają szukać aktorki pięćdziesięcio, sześćdziesięcioletnie? Ich talent jest w Polsce marnowany.

Dojrzałe artystki wnoszą na ekran twarze, na których każda zmarszczka wyżłobiona jest przez życie: przez radość i ból, nadzieje i rozczarowania. Najlepiej wiedzą o tym Anglicy. Mike Leigh, Stephen Frears, John Madden bardzo często opowiadają w swoich filmach o kobietach stojących u progu jesieni. Brytyjskie kino kocha dojrzałość.

W ubiegłym roku zachwyciła świat Helen Mirren (rocznik 1945) jako Elżbieta II w "Królowej" Stephena Frearsa. Ubrana w klasyczne garsonki, chodząc po ekranie drobnym kroczkiem, oddała dramat przywiązanej do tradycji monarchini mierzącej się z nowoczesnym światem. Potem wirowała w tiulowych sukienkach na czerwonych dywanach, mówiąc: "Chcę udowodnić, że niewiele mam wspólnego z tą babcią, którą zagrałam." Ale ta rola przyniosła jej nagrodę w Wenecji, Złoty Glob i Oscara.

"Kręcę film o kobiecie, która w latach 50. dokonuje nielegalnych aborcji. Czy stać cię, żeby w takim filmie zagrać?" – to pytanie Mike Leigh zadał Imeldzie Staunton (rocznik 1956), aktorce, która całe niemal życie zawodowe związana była z teatrem, a w kinie grywała najwyżej epizody. Przyjęła propozycję. To był film nie o aborcji, lecz o wieloznaczności dobra. Staunton stworzyła przejmującą postać poczciwej gospodyni domowej pomagającej ubogim, zrozpaczonym kobietom "pozbyć się problemu", a potem zmuszonej do tego, by stawić czoła wyrokowi sądowemu i własnemu sumieniu. Dostała europejską nagrodę filmową Copa Volpi w Wenecji, brytyjską BAFT oraz nominacje do Oscara i Złotego Globu. "Może dzięki tym laurom dostanę następne role..." – mówiła w wywiadach. Dostała. W kinie artystycznym i masowym – ostatnio zachwyciła jako Dolores Umbridge w "Harrym Potterze i Zakonie Feniksa".

Filmowa kariera Judy Dench (rocznik 1934) wybuchła w połowie lat 90., gdy aktorka zagrała M w "GoldenEye". Potem wracała do tej bohaterki jeszcze siedmiokrotnie, ale dostała też natychmiast szansę stworzenia wielkich kreacji. W dwóch kolejnych filmach Johna Maddena zagrała dwie brytyjskie królowe – w "Pani Brown" Victorię (nominacja do Oscara), w "Zakochanym Szekspirze" Elżbietę (Oscar). W ostatnich ośmiu latach ta fenomenalna aktorka była nominowana do statuetki Amerykańskiej Akademii Filmowej sześciokrotnie. Poza wyżej wymienionymi trzeba przypomnieć jej piękne kreacje w "Czekoladzie", "Iris", "Pani Henderson", "Notatkach o skandalu".

Także w połowie lat 90. zachwyciła publiczność inna Angielka Brenda Blethyn (rocznik 1946). Aktorka o przeciętnej urodzie i posturze gospodyni domowej zagrała w "Sekretach i kłamstwach" Mike'a Leigha prostą kobietę z londyńskich przedmieść, która kryje tajemnicę przeszłości: jako 16-latka urodziła córkę Mulatkę i oddała ją do adopcji. Po latach to opuszczone kiedyś dziecko, dziś wspaniała młoda lekarka, odnajduje matkę i nagle staje się panaceum na jej samotność i nieudane życie. To była nagroda aktorska w Cannes, BAFTA, nominacja do Oscara i początek kariery. Aż trudno uwierzyć, ale od tamtego czasu, w ciągu dziesięciu lat, Blethyn wystąpiła w około 30 filmach telewizyjnych i kinowych. Za rolę u Marka Hermona ("O mały głos") zdobyła kolejną nominację do Oscara, ostatnio oglądaliśmy ją w "Dumie i uprzedzeniu" Joe Wrighta, wkrótce wejdzie na polskie ekrany "Pokuta" tego samego reżysera.

Wielką niespodzianką ostatniego sezonu stała się brawurowa rola Marianne Faithfull w filmie "Irina Palm" Sama Garbarskiego. Gwiazda rocka, która kiedyś pięknie śpiewała "As Tears Go by", zagrała tam prostą starszą kobietę, która zbierając pieniądze na operację chorego wnuka, zatrudnia się w seksklubie. "Wiedziałem, że Marianne da mojemu filmowi to, co potrafią ofiarować jedynie prawdziwi artyści: duszę, odwagę, prawdę" – powiedział Garbarski. A Faithfull przyznała, że odnalazła się przed kamerą i chce grać dalej.

Anglicy nie stawiają swoich starzejących się artystek na piedestale. Potrafią na nie spojrzeć z humorem i przymrużeniem oka. Tak jak Nigel Cole w "Dziewczynach z kalendarza". Helen Mirren, Julie Walters, Linda Basset, Annette Crosbie zamieniły się w starsze panie z kobiecej organizacji, które postanowiły pomóc miejscowemu szpitalowi i zarobić na kalendarzu. Tyle że zamiast zdjęć ziół i kwiatków są w nim akty podstarzałych członkiń szacownego Women's Institute.

Brytyjskie kino jest kinem dojrzałym. Nie mruga do młodej publiczności wypełniającej kina, potrafi obserwować życie, chętnie wchodzi z kamerą na ubogie przedmieścia i do przedsionków władzy. Nie odwraca się od nieszczęścia, brzydoty, starości. Frears, Leigh, Loach i inni zadają trudne pytania i patrzą na świat oczami dojrzałych bohaterów, którzy niejedno w życiu przeszli. Polskie kino dopiero szuka swojej drogi, budzi się z kilkuletniego letargu. Ale ciągle jest kinem zagubionym. Z jednej strony epatuje widza głupawymi komediami romantycznymi, z drugiej – filmami o miotaniu się młodych ludzi, którzy z wielkim trudem znajdują swoje miejsce w życiu albo wyjeżdżają z własnego kraju w poszukiwaniu pracy.

Polskie aktorki średniego pokolenia są całkowicie niewykorzystane. Jednym tchem można wyliczyć filmy podejmujące problemy ludzi dojrzałych. W ostatnich latach szczęście miała Krystyna Janda, która po wielu chudych sezonach zagrała dwie interesujące role: w opowieści o miłości ludzi dojrzałych – "Wróżbach kumaka" Roberta Glińskiego, a przede wszystkim w "Paru osobach, małym czasie" Andrzeja Barańskiego, gdzie była Jadwigą Stańczakową, niewidomą poetką, przyjaciółką Mirona Białoszewskiego. Cztery lata temu bardzo różne, ale podobnie brawurowe kreacje stworzyła w "Żurku" i "Królu Ubu" Katarzyna Figura. Pięknie wróciła na ekran Małgorzata Braunek w "Tulipanach" Jacka Borcucha. Przed rokiem cud przydarzył się Ewie Wencel, która w "Placu Zbawiciela" stworzyła poruszającą postać teściowej uwikłanej w rodzinne niechęci doprowadzające do tragedii. Ale przecież aktorek, które udowodniły swoją wyjątkową dyspozycję, nikt nie bombarduje następnymi propozycjami.

– Byłam bardzo szczęśliwa, kiedy odbierałam nagrodę w Gdyni, a potem Orła – mówi Ewa Wencel. – Naprawdę bardzo. Aktorzy potrzebują takiego uznania. Miałam poczucie, że ktoś docenił mój wysiłek. Ale potem znów nastąpiła cisza. Przez rok nie dostałam ani jednej propozycji z kina.

Niewykorzystane pozostają i inne wielkie damy ekranu. Trudno uznać za coś więcej niż żart, gdy w komedii Stanisława Tyma pojawiają się w maleńkich epizodach: Beata Tyszkiewicz, Grażyna Szapołowska i Krystyna Janda. Jako sprzątaczki. Rola innej sprzątaczki przypada w tym filmie jeszcze Dorocie Stalińskiej. Panie są śmieszne, ale co z tego?

Beata Tyszkiewicz młodym widzom kojarzy się dziś głównie z jury "Tańca z gwiazdami". Jej filmografię z ostatnich lat przykro czytać. Siedem lat temu dama w salonie Betsy w "Annie Kareninie", ciocia Neli w "Zakochanych". Grażyna Szapołowska, która pokazała wielką klasę w filmach Kieślowskiego i Karoly Makka, dziś na dużym ekranie występuje jedynie w drugim planie, na ogół przemazując się jako matka głównych bohaterów romantycznych komedyjek. Dorotę Stalińską, dynamiczną i wyrazistą bohaterkę filmów Barbary SassZdort, w ciągu ostatnich 17 lat widzieliśmy tylko jako prostytutkę Sheilę w "Eucalyptusie" Marcina Krzyształowicza.

W podobnej sytuacji są i inne aktorki. Znakomita cudzoziemka z ekranizacji powieści Kuncewiczowej Ewa Wiśniewska czasem pokazuje się na ekranie. Była Kurcewiczową z "Ogniem i mieczem" i wiedźmą Jaruchą ze "Starej baśni" Hoffmana, właścicielką pensjonatu na Mazurach w "Po sezonie" Janusza Majewskiego. Pamiętają o niej tylko twórcy najstarszego pokolenia polskich reżyserów, oferując jej w swoich obrazach postacie drugoplanowe. A przecież ta artystka udźwignęłaby prawdziwie wielką, dramatyczną rolę.

– Jestem w pełni sprawna, nie mam strachu przed brzydotą. Powyglądać to sobie mogę w życiu, na ekranie nie muszę. Mogę więc grać różne kobiety, ale nikt nie ma na mnie pomysłu – mówi Ewa Wiśniewska. – Młodzi twórcy piszą dzisiaj dla siebie. Wychodzą ze szkoły filmowej otoczeni przyjaciółmi i pracują w swoich teamach: reżyser – operator – kierownik produkcji – aktorzy. Opowiadają też wyłącznie o sprawach ważnych dla młodych ludzi.

– Nie ma pomysłu na dojrzałe bohaterki, nie ma pomysłu na dojrzałe kino – dodaje Dorota Stalińska.

Gabriela Kownacka niedawno zagrała epizod w "Przebacz" Marka Stacharskiego. Była zapijaczoną matką głównego bohatera. Przyjęła tę rolę, bo, jak mówi, dostrzegła w tej postaci prawdę. W tym roku dostała sześć propozycji filmowych.

– Odrzuciłam je – mówi. – Nie dlatego, że to były małe role, ja lubię epizody. Po prostu te scenariusze przypominały teksty seriali. Były na tak niewyobrażalnie słabym poziomie, że nie miałabym czego grać. Kino wymaga postaci niejednoznacznych, pogłębionych psychologicznie. A to, co mi oferowano, zmuszało mnie na dodatek do udziału w potwornie drastycznych scenach. Niczym nieuzasadnionych.

Nazwiska wspaniałych aktorek, dla których nie ma miejsca na ekranie, można wymieniać długo. Małgorzata Zajączkowska, która wróciła po wielu latach z USA, w filmie Paula Mazursky'ego "Wrogowie" otarła się o Oscara, potem wystąpiła w kilku filmach realizowanych dla telewizji amerykańskiej przez Glenn Close. W Polsce kino się o nią nie upomina. Czy młodym widzom mówią cokolwiek nazwiska Grażyny Barszczewskiej, Haliny Łabonarskiej, Igi Cembrzyńskiej, Iwony Bielskiej, Barbary Brylskiej, Marzeny Trybały? Niezapomniana kobieta w kapeluszu Hanna Mikuć kojarzy im się zapewne wyłącznie z matką Kingi z "M jak miłość", a Ewa Szykulska z sąsiadką z "Lokatorów".

Bo coraz więcej wytrawnych aktorek gra w serialach. To doprawdy polski fenomen. Na Zachodzie aktorzy serialowi i filmowi to na ogół dwie zupełnie rozdzielne grupy. U nas w tasiemcach grają bardzo dobrzy artyści. Zajączkowska, która w Stanach odmówiła udziału w soap operze za poważne pieniądze, tutaj występuje w "Złotopolskich". Gabriela Kownacka gra w "Rodzinie zastępczej", Ewa Wencel odeszła z "M jak miłość", ale jest nadal w "Drugiej stronie medalu", "Mamuśkach".

– Nie chodzi tylko o stałe zarobki – mówi. – My tęsknimy za pracą. W teatrach odbywają się po dwie premiery w roku i czeka na nie cały zespół. Kino – wiadomo. A jak długo można siedzieć bezczynnie? Serial utrzymuje cię w jakiejś kondycji psychicznej. Aktorzy chcą stanąć przed kamerą, obcować z innymi aktorami, reżyserami.

Próbują znaleźć sobie zajęcie w różny sposób. Czasem, jak np. Teresa BudziszKrzyżanowska, czerpią satysfakcję z pracy na scenie i w szkole teatralnej. Krystyna Janda założyła własny teatr, Dorota Stalińska sama sobie wyprodukowała "Zgagę", którą gra już 13 lat, czy sztukę o Jacqueline Onassis.

Ale tęsknią za wielkim ekranem. Za kinem dojrzałym, które dostrzegłoby nie tylko ich kunszt, ale także problemy ludzi w wieku średnim.

– Takie filmy są najciekawsze – mówi Ewa Wiśniewska – bo opowiadają o ważnych życiowych wyborach i ich konsekwencjach, o rozliczaniu się z przeszłością. Tylko człowiek dojrzały może patrzeć na życie i świat z dystansem.

Czasem próbują coś same dla siebie pisać. Grażyna Szapołowska marzy o roli Poli Negri, napisała scenariusz, ale ciągle nie może zebrać pieniędzy na produkcję. Kilka innych aktorek przyznało mi się, że piszą konspekty filmów, choć wolały nie ujawniać szczegółów i przyznawały, że to jest przejaw determinacji i rozpaczy.

Ale taki mamy czas. W serialach, na bankietach i w kolorowej prasie królują panienki z seriali. To one narzucają styl ubierania i, niestety, również gry i stosunku do pracy. Wielkie "aktorzyce" jednak nie tracą nadziei.

– Zamierzam dożyć w pełni sił do setki – śmieje się Wiśniewska. – Może się doczekam.

Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska