Nic nam się nie należy

Miejsce Polski w Europie nie jest wynikiem predestynacji, a już na pewno nie życzliwości naszych sąsiadów i partnerów, lecz wynikiem naszych własnych politycznych i cywilizacyjnych wyborów

Aktualizacja: 17.11.2007 14:57 Publikacja: 10.11.2007 00:29

Nic nam się nie należy

Foto: Rzeczpospolita

Red

Dla większości tych, którzy wzorzec polskiej polityki zagranicznej nadal widzą w latach 90., wejście Polski do Unii Europejskiej miało ukoronować długi proces dostosowania się do europejskiej normalności. Zakładano, że członkostwo pomoże rozwiązać najpoważniejsze geopolityczne dylematy Polski, zwróci nam pewność pozycji w Europie i w świecie, zagwarantuje stabilność i spokój. To przekonanie wzmacniali wszyscy, którzy szybkie i silne związanie Polski z Zachodem postrzegali jako niebezpieczeństwo, na przykład Lech Wałęsa czy Leszek Moczulski, ale jednocześnie potrafili mu przeciwstawić jedynie fantastyczne pomysły – NATO-bis lub neutralny status Polski między Wschodem i Zachodem. W ten sposób sami dostarczali najlepszych argumentów na rzecz tezy o absolutnym determinizmie polskich dążeń do UE. Faktycznie, alternatywy nie było.

Ten determinizm, choć bez wątpienia jest bardzo poręcznym instrumentem socjotechniki kolejnych rządów lat 90. w walce o społeczne poparcie dla starań Polski o członkostwo, w pewnych obszarach stał się realnym nieszczęściem. To on sprawił między innymi, że w formalnie demokratycznym państwie i przy stosunkowo spluralizowanym świecie mediów III RP można było w negocjacjach akcesyjnych machnąć ręką na prawa pracownicze polskich pielęgniarek w Unii lub na egzystencjalne interesy polskich rybaków – „nie pora żałować róż, kiedy płoną lasy”.

W mniej praktycznym, ale równie istotnym wymiarze przyjęcie deterministycznego spojrzenia na członkostwo Polski w Unii zaowocowało zupełnym wyjałowieniem refleksji na temat założeń polskiej polityki europejskiej i zagranicznej w ogóle. Dość przypomnieć słynną doktrynę Dariusza Rosatiego, z czasów gdy był jeszcze ministrem spraw zagranicznych, zgodnie z którą Polska nie powinna zabierać głosu w sprawach Europy, aby niepotrzebnie nie drażnić innych europejskich krajów.

Jedną z bardziej brzemiennych w skutki dla polskiej polityki zagranicznej postaw było uznanie za rzecz oczywistą, że Polska ma w Europie i w Unii naturalne dla siebie miejsce, jakąś przeznaczoną jej pozycję. Na przykład słyszeliśmy, że naturalną rolą Polski w Europie jest rola pomostu, oczywiście między Wschodem i Zachodem. Mówiono nam także często, że Polska ma jakąś naturalną kompetencję w sprawach wschodniej polityki i że naturalnie cała Europa tylko czeka, aby tę kompetencję poznać i się nią nasycić.

Także współpraca z naszym zachodnim sąsiadem, Niemcami, była opisywana jako nam naturalnie przeznaczona w Europie. Ale właściwie dlaczego popadać w zbyteczną skromność! Cała Europa czekała na to, aby w naturalny sposób Polska połączyła swe siły nie tylko z Niemcami, ale również z Francją, i w ten sposób przyczyniła się do zupełnie nowego impetu w polityce europejskiej (magiczne hasło – Trójkąt Weimarski). Wszystko to miało być oczywiste, konieczne, nam przeznaczone w ramach jakiejś racjonalności dziejowej, którą mógł podawać w wątpliwość jedynie człowiek nieznający świata, nierozumiejący współczesnej natury stosunków międzynarodowych, krótko mówiąc, jakiś człowiek nieokrzesany i nieobyty.

Śmiem twierdzić, że to wszystko nieprawda. Polska nie ma w Europie żadnego z góry przeznaczonego jej miejsca czy roli. Nie jest żadnym naturalnym pomostem, nie jest też naturalnie predestynowana do tego, aby służyć Europejczykom za głównego specjalistę od objaśniania zakamarków duszy władców na Kremlu czy oligarchów w Kijowie.

Nie ma niczego takiego, jak naturalna współpraca między Warszawą, Berlinem i Paryżem. Wszystkie te projekcje należy traktować w kategoriach mitu, myślenia życzeniowego, jako poglądy, które mówią nam wiele o stanie świadomości tych, którzy je formułują, lecz nie są opisem realnych okoliczności w polityce międzynarodowej. Miejsce Polski w Europie nie jest wynikiem predestynacji, a już na pewno nie życzliwości naszych sąsiadów i partnerów, lecz wynikiem naszych własnych politycznych i cywilizacyjnych wyborów. To miejsce będzie tylko i aż takie, jakie sobie sami stworzymy. Jeśli bowiem chodzi o nasze miejsce w Europie, powinniśmy wbić sobie jedną myśl do głowy: nic nam się nie należy i nic od nikogo nie dostaniemy.

Tak, diagnoza postawiona w 2005 roku przez Jana Marię Rokitę, kiedy sądził jeszcze, iż to on będzie premierem Polski, była trafna: jakościowa zmiana sytuacji Polski w jej międzynarodowym i europejskim położeniu polega na tym, że etap determinacji się skończył, a zaczął się etap dokonywania wyborów. Dlatego wejście Polski do Unii Europejskiej nie jest ukoronowaniem pewnego wysiłku ze strony polskiej polityki, lecz dopiero początkiem prawdziwych wysiłków i zmagań. Ale o co?

Przyjmując Polskę w 2004 roku, kraje zachodniej Europy zadeklarowały gotowość, by w sensie formalnym traktować równoprawnie ten największy kraj w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. W sensie realnych interesów politycznych państw członkowskich wcale nie oznacza to tego samego. Premier Luksemburga może cieszyć się w Unii nawet największym autorytetem, nie oznacza to jednak, że interesy Luksemburga i Francji są w Unii traktowane podobnie i mają taką samą siłę przebicia. Jednak w ramach wspólnych instytucji i reguł Unii jedno wydaje się pewne: interesy Luksemburga nie mogą być całkowicie zignorowane.

Będąc poza Unią, Polska mogła najwyżej liczyć na pomoc, wsparcie, życzliwość, zainteresowanie lub współczucie ze strony niektórych państw członkowskich. Po wejściu do Unii jej sytuacja się zmieniła. Dzięki członkostwu uzyskaliśmy coś, co zapewnia najniższy poziom równego traktowania – interesy Polski nie mogą być przez innych całkowicie lub otwarcie zignorowane.Ponieważ Polska jest dużym krajem i leży w szczególnym miejscu, może też w ramach zastanego układu sił wewnątrz Unii (głównie między Francją, Niemcami i Wielką Brytanią) liczyć na jakąś ofertę współpracy, która określałaby jej polityczną rolę, pozycję w Europie. To jest to minimum, kredyt, jaki Polska otrzymała w 2004 roku, wchodząc do Unii, i do którego na pewno należy dodać jeszcze wszystkie strukturalne korzyści płynące do nas za sprawą subwencji i unijnych projektów.

Wszystko to nie jest oczywiście mało, jeśli wziąć pod uwagę punkt wyjścia dla polskiej polityki w 1989 roku. Można, myślę, stworzyć nawet taką uprawnioną doktrynę polskiej polityki europejskiej, która opierać się będzie na założeniu, że to „mało” i tak jest zupełnie wystarczające i należy na tym poprzestać.

Minimalistyczne podejście do polityki europejskiej i zagranicznej Polski może mieć własne, racjonalne uzasadnienia. Taki minimalizm nie może być jednak praktykowany jako kolejne wcielenie determinizmu, lecz musi być traktowany jako świadomy polityczny wybór, któremu w debacie publicznej towarzyszy zdolność do wyłożenia własnych argumentów. W ogóle nie do przyjęcia jest natomiast sytuacja, kiedy minimaliści będą się posługiwać sprzeczną ze swym działaniem maksymalistyczną retoryką.

Tak czy inaczej, taki minimalistyczny projekt polskiej polityki europejskiej nie może abstrahować od faktu, że jego założenia są już w punkcie wyjścia znacznie poniżej możliwości Polski jako dużego kraju europejskiego i największego kraju Unii w Europie Środkowo-Wschodniej. Nie może też unikać pytań o bilans niewykorzystanych korzyści. W tym bilansie stawką polityki polskiej w Europie i w Unii Europejskiej jest bowiem to, czy będziemy potrafili wykorzystać sprzyjającą nam sytuację do odbudowania własnej podmiotowości, do podmiotowego określenia własnych interesów i własnej pozycji w Europie i, co może jeszcze ważniejsze, w regionie.

Takie ambitne zadanie nie jest wcale oczywiste, co można wyraźne zobaczyć, jeśli spojrzymy na nie z perspektywy długiego historycznego procesu, w którym przychodzi Polsce funkcjonować. W różnych ocenach polskiej polityki, także tej zagranicznej, zwykło się taką perspektywę lekceważyć, twierdząc, że zbyt wiele uwagi poświęcamy naszym historycznym uwarunkowaniom. Niesłusznie. Nie bez znaczenia jest bowiem historyczny kontekst naszego pojawienia się od 2004 roku w Unii Europejskiej jako formalnie równoprawnego uczestnika integracji. Ściślej zaś nie jest to bez znaczenia, jeśli zgodzimy się, że podstawowe wyzwanie dla polskiej polityki w Europie stanowi zrekonstruowanie naszej podmiotowości.

Pod koniec XVIII wieku jeden z najbardziej przenikliwych w tamtych czasach pisarzy politycznych Edmund Burke, angielski polityk i myśliciel, uznał, że rozbiory Polski były wydarzeniem nie tyle destabilizującym porządek Europy Środkowo-Wschodniej, ile przede wszystkim zadały poważny cios całemu europejskiemu porządkowi. „Obecny brutalny rozbiór i zabór Polski bez pretekstu wojny, nawet bez cienia racji, należy uznać za pierwsze poważne naruszenie współczesnego systemu politycznego Europy” – napisał Burke w 1772 roku.

Znacznie później, bo w połowie XX wieku, Oskar Halecki, jeden z największych polskich historyków, tak określił historyczne uwarunkowania Polski w Europie: „Rozbiór Rzeczpospolitej Polskiej między Rosję i cesarstwo niemieckie sprawił, iż region ten zniknął z mapy Europy na ponad sto lat. Powstało wrażenie, że między zachodnioeuropejskimi Niemcami a nową Rosją, identyfikowaną teraz ze wschodnią Europą, nie ma nic”.

Przywołuję te dwie odległe w czasie wypowiedzi po to tylko, abyśmy uzmysłowili sobie, że dla obecnej sytuacji Polski w Europie nie bez znaczenia jest fakt, że właściwie nie istniała jako podmiot polityczny przez cały wiek XIX i większość XX. Można więc zrozumieć, dlaczego po doświadczeniu II wojny światowej, podziału Europy i wreszcie upadku komunizmu państwa zachodniej Europy nie mogły odmówić odradzającej się Polsce minimalnego statusu, którym w ramach integracji mogły się cieszyć takie państwa jak Luksemburg. Było w tym wiele z historycznej oczywistości, trochę poczucia winy, ale także niemało po prostu własnych interesów. Oczywiste, że na przykład wyjątkowe poparcie Niemiec dla przyjęcia Polski do Unii brało się po trosze ze zdeterminowanego historycznie poczucia zadośćuczynienia, a w jeszcze większym stopniu z dobrego rozpoznania własnych interesów gospodarczych i politycznych. Nie przez przypadek Niemcy są tym krajem starej Unii, który najwięcej skorzystał z rozszerzenia w 2004 roku.

Z rekonstrukcją politycznej podmiotowości Polski w Europie jest jednak już całkiem inaczej. Dlaczego właściwie Wielka Brytania, Francja czy Niemcy, a poza Unią Rosja, miałyby ze zrozumieniem podejść do idących dalej politycznych aspiracji Polski – kraju, który – jeśli wliczyć niezbyt budujący okres dynastii saskiej w XVIII wieku – przez 300 lat, z wyjątkiem króciutkiego epizodu II Rzeczypospolitej, nie uczestniczył w podmiotowym kształtowaniu polityki w Europie? Na jakiej zasadzie mieliby ten powrót politycznej podmiotowości w Europie Środkowo-Wschodniej zaakceptować? Bo się nam to historycznie należy? Bo zasłużyliśmy? Bo nas skrzywdzono?

Jeszcze raz powtórzę, by nie pozostawiać żadnych wątpliwości: akurat w tej kwestii nic nam się od nikogo nie należy. To, czy będziemy podmiotowi w polityce europejskiej, wynikać będzie tylko z naszych własnych wyborów, z tego, czy chcemy podmiotowości, czy też może po prostu zadowolimy się minimalnym statusem, którym cieszą się w ramach integracji europejskiej inne małe kraje pozbawione większych politycznych aspiracji. Mamy więc wybór między różnymi formami minimalistycznych strategii a takim działaniem, które w praktyce politycznej – nie w retoryce – będzie w stanie je przełamywać.

Właściwie już po przytoczonych dwóch cytatach można się zorientować, czym w praktyce byłoby zerwanie przez Polskę z minimalizmem w polityce europejskiej i zagranicznej. Celem tym jest przywrócenie, zrekonstruowanie podmiotowego charakteru nie tylko Polski, ale całego regionu naszej części Europy utraconego przed 200 laty. Oczywiście, takie ambicje nie mogą się spotkać z życzliwym przyjęciem ani na Kremlu, ani w Kanzleramcie, w Pałacu Elizejskim czy na Downing Street. Trudno zresztą mieć pretensje o to, że od XVIII wieku państwa europejskie przyzwyczaiły się, iż mają generalnie spokój z tego typu ambicjami w naszej części Europy. Trudno też się oburzać, że takie nieminimalistyczne podejście do własnej roli w Europie jest przez innych kwitowane stwierdzeniem: no tak, jak zawsze Polacy chcą za dużo!

Autor jest analitykiem spraw międzynarodowych, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego oraz Centrum Europejskiego Natolin

Dla większości tych, którzy wzorzec polskiej polityki zagranicznej nadal widzą w latach 90., wejście Polski do Unii Europejskiej miało ukoronować długi proces dostosowania się do europejskiej normalności. Zakładano, że członkostwo pomoże rozwiązać najpoważniejsze geopolityczne dylematy Polski, zwróci nam pewność pozycji w Europie i w świecie, zagwarantuje stabilność i spokój. To przekonanie wzmacniali wszyscy, którzy szybkie i silne związanie Polski z Zachodem postrzegali jako niebezpieczeństwo, na przykład Lech Wałęsa czy Leszek Moczulski, ale jednocześnie potrafili mu przeciwstawić jedynie fantastyczne pomysły – NATO-bis lub neutralny status Polski między Wschodem i Zachodem. W ten sposób sami dostarczali najlepszych argumentów na rzecz tezy o absolutnym determinizmie polskich dążeń do UE. Faktycznie, alternatywy nie było.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał