Matka Joanna od Aniołów”, „Austeria”, „Pociąg”, „Faraon”, „Śmierć prezydenta”, „Jeniec Europy” – te filmy na zawsze zostaną w historii kina. Ja mam to szczęście, że będę też pamiętać jego samego. Rozmawialiśmy wielokrotnie, zawsze był tak samo otwarty, serdeczny i... młody. Pełen energii. Ostatni raz widziałam Jerzego Kawalerowicza, jak elegancki i uśmiechnięty wchodził do „filmowego” budynku przy ulicy Puławskiej w Warszawie. Szedł do swojego studia Kadr. Do miejsca, z którym związany był ponad pół wieku.
To stwierdzenie brzmi jak banał, ale razem z Jerzym Kawalerowiczem odchodzi pewna epoka. Mija czas ludzi, dla których sztuka filmowa była magią, jedynym sposobem na życie, jaki znali. Kiedyś z nim o tym rozmawiałam.
– Naprawdę trudno porównywać czasy, w których zaczynaliśmy, ze współczesnością – powiedział mi. – Dzisiaj każdy ma kino w domu, filmy można oglądać w pantoflach. Wszystko straciło swój czar, zbanalizowało się. Kultura masowa spłaszczyła sztukę, odarła ją z przeżyć, tajemnicy, elitarności, ze świadomości, że uczestniczy się w czymś ważnym. Epoka audiowizualna jest błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Nowe środki przekazu umożliwiły wszechobecność różnych dziedzin sztuki, wzbogaciły wyobraźnię milionów. Ale jednocześnie zmieniły wrażliwość odbiorcy i funkcję sztuki. Kiedyś trzeba było za artystami jeździć po świecie, dzisiaj wystarczy przekręcić gałkę telewizora i na ekranie ukazuje się Pavarotti. Tylko że gdy tego Pavarottiego słucha się w domowych pieleszach, to i percepcja jego śpiewu jest inna. Ze sztuką filmową jest podobnie. Dla mnie obraz wyświetlony na wideo czy w telewizji jest zaledwie informacją o filmie. Film wyświetlany w kinie trwa, ma swoje własne życie.
Ale i oni – ludzie kina, byli kiedyś inni. Celebrowali sztukę. Zwariowani na punkcie ruchomych obrazów, gdy stawali za kamerą, uważali się za wybrańców bogów.
– Kiedyś pracując przy filmie, czuliśmy się jak czarodzieje – opowiadał mi Jerzy Kawalerowicz. – Kino kochali wszyscy: od elektryka i wózkarza po operatora i reżysera. Byliśmy wtedy jak wielka rodzina, robiliśmy coś dla siebie, dla idei, dla sztuki. Nic się nie liczyło. Ile razy mówiłem: „Kochani, ja muszę dzisiaj skończyć tę scenę”, i ludzie zostawali na planie do późnych godzin nocnych. Nikt o nic nie pytał. Dzisiaj też zostaną, ale jeśli im się dodatkowo zapłaci. Jak nie, idą do domów. Kiedyś tak pracowali tylko urzędnicy. My byliśmy ponad to. Otaczała nas magia. A że na co dzień stykaliśmy się z czarami, ludzie uważali nas za supermenów. Pamiętam, gdy na początku lat 50. przyjechaliśmy na zdjęcia „Celulozy” do Włocławka, całe miasteczko żyło naszym filmem. Dziewczyny chodziły do fryzjera, żeby pokazać się artystom. Wokół kina panowała aura niezwykłości. Dzisiaj to już rzecz niespotykana. Piękne kobiety kręcą się nie przy ekipach filmowych, lecz przy telewizji i bogatych biznesmenach.Oczarowanie