Czarodziej z Puławskiej

Jerzy Kawalerowicz powiedział mi kiedyś: „Kino było dla mnie wszystkim. Jak pracowałem, nic się nie liczyło. Nakręciłem 17 filmów i czuję się tak, jakbym żył 17 razy”. We czwartek zmarł jeden z ostatnich wielkich mistrzów polskiego kina

Publikacja: 29.12.2007 03:09

Czarodziej z Puławskiej

Foto: Forum

Matka Joanna od Aniołów”, „Austeria”, „Pociąg”, „Faraon”, „Śmierć prezydenta”, „Jeniec Europy” – te filmy na zawsze zostaną w historii kina. Ja mam to szczęście, że będę też pamiętać jego samego. Rozmawialiśmy wielokrotnie, zawsze był tak samo otwarty, serdeczny i... młody. Pełen energii. Ostatni raz widziałam Jerzego Kawalerowicza, jak elegancki i uśmiechnięty wchodził do „filmowego” budynku przy ulicy Puławskiej w Warszawie. Szedł do swojego studia Kadr. Do miejsca, z którym związany był ponad pół wieku.

To stwierdzenie brzmi jak banał, ale razem z Jerzym Kawalerowiczem odchodzi pewna epoka. Mija czas ludzi, dla których sztuka filmowa była magią, jedynym sposobem na życie, jaki znali. Kiedyś z nim o tym rozmawiałam.

– Naprawdę trudno porównywać czasy, w których zaczynaliśmy, ze współczesnością – powiedział mi. – Dzisiaj każdy ma kino w domu, filmy można oglądać w pantoflach. Wszystko straciło swój czar, zbanalizowało się. Kultura masowa spłaszczyła sztukę, odarła ją z przeżyć, tajemnicy, elitarności, ze świadomości, że uczestniczy się w czymś ważnym. Epoka audiowizualna jest błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Nowe środki przekazu umożliwiły wszechobecność różnych dziedzin sztuki, wzbogaciły wyobraźnię milionów. Ale jednocześnie zmieniły wrażliwość odbiorcy i funkcję sztuki. Kiedyś trzeba było za artystami jeździć po świecie, dzisiaj wystarczy przekręcić gałkę telewizora i na ekranie ukazuje się Pavarotti. Tylko że gdy tego Pavarottiego słucha się w domowych pieleszach, to i percepcja jego śpiewu jest inna. Ze sztuką filmową jest podobnie. Dla mnie obraz wyświetlony na wideo czy w telewizji jest zaledwie informacją o filmie. Film wyświetlany w kinie trwa, ma swoje własne życie.

Ale i oni – ludzie kina, byli kiedyś inni. Celebrowali sztukę. Zwariowani na punkcie ruchomych obrazów, gdy stawali za kamerą, uważali się za wybrańców bogów.

– Kiedyś pracując przy filmie, czuliśmy się jak czarodzieje – opowiadał mi Jerzy Kawalerowicz. – Kino kochali wszyscy: od elektryka i wózkarza po operatora i reżysera. Byliśmy wtedy jak wielka rodzina, robiliśmy coś dla siebie, dla idei, dla sztuki. Nic się nie liczyło. Ile razy mówiłem: „Kochani, ja muszę dzisiaj skończyć tę scenę”, i ludzie zostawali na planie do późnych godzin nocnych. Nikt o nic nie pytał. Dzisiaj też zostaną, ale jeśli im się dodatkowo zapłaci. Jak nie, idą do domów. Kiedyś tak pracowali tylko urzędnicy. My byliśmy ponad to. Otaczała nas magia. A że na co dzień stykaliśmy się z czarami, ludzie uważali nas za supermenów. Pamiętam, gdy na początku lat 50. przyjechaliśmy na zdjęcia „Celulozy” do Włocławka, całe miasteczko żyło naszym filmem. Dziewczyny chodziły do fryzjera, żeby pokazać się artystom. Wokół kina panowała aura niezwykłości. Dzisiaj to już rzecz niespotykana. Piękne kobiety kręcą się nie przy ekipach filmowych, lecz przy telewizji i bogatych biznesmenach.Oczarowanie

Urodził się w1922 roku w Gwoźdźcu, na Kresach Wscho-dnich. Kiedyś nazywano te tereny Galicją, potem mówiło się zachodnia Ukraina.

– To był świat leżący poza głównymi traktami – wspominał Kawalerowicz. – Niedaleko była Kołomyja, ta z powiedzenia „Anglik z Kołomyi”. W jej okolicach odkryto naftę, przyjechali Brytyjczycy i tamtejsi mieszkańcy zaczęli ich naśladować. Wkładali kraciaste marynarki i udawali angielski styl. W moim rodzinnym Gwoźdźcu był taki dziwny konglomerat trzech społeczności: żydowskiej, ukraińskiej i polskiej. Życie toczyło się między cerkwią, kościołem i bożnicą. Wszyscy żyli w symbiozie, święta prawosławne, żydowskie i katolickie splatały się ze sobą. To rodziło prawdziwą tolerancję.

Ojciec był naczelnikiem poczty, wielką personą. Miał bardzo szerokie znajomości, bo jak ktoś chciał się porozumieć ze światem, musiał przez tę pocztę przejść. Poza tym stary pan Kawalerowicz był społecznikiem. Z jego inicjatywy powstał dom Sokoła. – Pamiętam przedstawienia amatorskie, które urządzał tam mój stryjeczny dziadek Stanisław Pliszewski – opowiadał mi Kawalerowicz. – Grała w nich miejscowa inteligencja – nauczycielki, adwokat, aptekarz. A kiedyś do domu Sokoła przyjechało kino, żeby wyświetlić „Nibelungi” Fritza Langa. Taśma była wtedy łatwopalna, doszło do tragedii. W czasie pożaru spłonął budynek, zginęło dwóch operatorów. To było moje pierwsze, tragiczne zetknięcie z kinem.

Poza ojcem niemal wszyscy w jego rodzinie byli nauczycielami. I wszyscy interesowali się sztuką. Ojciec kochał literaturę, matka miała zdolności plastyczne, ciotki – stare panny, koncertowały na cytrach. Też zresztą rysowały, wyciągając z kątów sztalugi i kasety, które zostały po jedynym w rodzinie malarzu – wuju Karolu Klemencie.

Kiedy mały Jurek i jego brat Witold podrośli, rodzina przeprowadziła się bliżej szkół, do Stanisławowa. Tam zastała ich wojna. Ale ten czas, tak ważny w biografiach ludzi jego pokolenia, dla Kawalerowicza nie był szczególnie traumatyczny. Owszem, zostały mu w pamięci strach, łapanki, wywózki, ale to były inne wspomnienia niż tych, co przeżyli Oświęcim, wrześniowe konne szarże, powstanie warszawskie. W czasie wojny wstąpił do Instytutu Fizkultury i pod okupacją radziecką zajmował się głównie sportem. Kiedy weszli Niemcy, zaczął pracować w warsztatach kolejowych. To pozwalało przetrwać. Jeszcze później był tragarzem. Po robocie wracał do domu i rysował.

– Matka mnie do tego rysowania namawiała, pewnie po to, żeby mnie przytrzymać w domu – mówił.

„Rysowanie” okazało się ważne, bo po wojnie zaczął studiować w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Tam zetknął się z grupą ludzi zakochanych w filmie. Z biegiem czasu częściej niż w Akademii zaczął bywać w formującym się Instytucie Filmowym, który potem przekształcił się w szkołę filmową w Łodzi. Chodził na zajęcia Antoniego Bohdziewicza, Jarosława Brzozowskiego, ale także Ingardena, Tatarkiewicza, Uniechowskiego, Kudlińskiego, Zofii Lissy.

– Zafascynowało mnie ich intelektualne bogactwo – przyznawał. – Ingarden na wykładach tworzył teorię o budowie obrazu, którą opublikował później w Szwajcarii.

Dzięki tym ludziom Kawalerowicz połknął bakcyla kina. Odbył praktyki przy pierwszej powojennej fabule „Zakazane piosenki”, potem był asystentem Wandy Jakubowskiej przy „Ostatnim etapie”. A w roku 1950 razem z Kazimierzem Sumerskim zadebiutował jako reżyser „Gromadą”. W 1953 r. już samodzielnie nakręcił „Celulozę”. Wielu krytyków traktuje ten film jako dziełko mocno socrealistyczne, ale choć Kawalerowicz opowiedział tu historię wiejskiego chłopaka, w którym budzi się rewolucjonista, posłużył się bardzo ciekawym językiem, bardziej przypominającym włoski neorealizm niż estetykę socrealizmu. Potem były „Pod gwiazdą frygijską”, „Prawdziwy koniec wielkiej wojny” i wreszcie pochodzący z 1959 roku, intrygujący, opowiedziany bardzo nowoczesnym językiem „Pociąg”.

– Ten film mówi o głodzie uczuć, niekoniecznie zresztą miłości. Dziewczyna odczuwa niedosyt życia, u mężczyzny – pod jej wpływem – rodzi się poczucie samotności. Każdy człowiek jest w pewnym sensie niezadowolony z tego, co ma, i zostawia sobie jakąś furtkę, jakąś niejasną perspektywę. Tą tęsknotą zostali obdarzeni wszyscy bohaterowie „Pociągu” – twierdził Kawalerowicz.

Film został dobrze przyjęty przez krytykę, choć chyba nie do końca wówczas zrozumiany. Jednak największe, bezapelacyjne sukcesy przyniosła reżyserowi dopiero dekada lat 60.

W ciągu całego życia Jerzy Kawalerowicz nakręcił 17 filmów. Nie tak wiele. W końcu są reżyserzy, którzy wyjeżdżają na plan co rok. Kiedyś powiedział mi żartem:– Dygat mawiał: „Wiesz, lenistwo nie pozwala mi robić byle czego”. Ja to po nim powtarzam.

Coś w tym było. Miał rzemiosło filmowe opanowane do perfekcji. O jego przygotowaniach do filmów do dzisiaj krążą legendy. Janusz Morgenstern opowiadał mi niedawno, jak kilka lat przed pierwszym klapsem do „Faraona” Kawalerowicz pokazał mu rozrysowany na papierze cały film. Na kolejnych stronach było wszystko. Każda scena przedstawiona w detalach. Innym kolorem narysowane ruchy aktorów, innym jazdy kamery. Ale przede wszystkim był Kawalerowicz artystą. Bardzo długo szukał tematów. Nie szedł za modami, jego twórczości nie daje się zaszufladkować, przypisać do szkoły polskiej czy jakiegokolwiek innego nurtu lub gatunku. W kinie interesowały go miłość, wiara i polityka. Spośród swoich filmów najwyżej cenił „Matkę Joannę od Aniołów”.

– „Matka...” to mój najbardziej perfekcyjny obraz – mawiał. – Treść i forma tworzą w nim integralną całość. Wiele lat później pomyślałem, że nie mógłbym tego zrobić inaczej.

Ten film, nakręcony na podstawie opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, nasycony mistycznym klimatem, całkowicie wyłamał się z socjalistycznej konwencji. Opowiadał o naturze człowieka, o konflikcie boskości i człowieczeństwa, o prawie do miłości, o korzeniach zła. Zadziwiające, że do dzisiaj „Matka Joanna od Aniołów” w ogóle się nie zestarzała. Niepokoi, intryguje, porywa nowoczesną, niełatwą stylistyką.

Innym filmem, który bardzo lubił sam Kawalerowicz, była ekranizacja powieści Juliana Stryjkowskiego „Austeria” – opowieść o narodzie w przededniu zagłady. Scenariusz tego filmu miał gotowy już w 1968 roku.

– Tadeusz Konwicki przeczytał książkę Stryjkowskiego jeszcze na szczotkach i namówił mnie na ten temat – wspominał. – Obaj zachwyciliśmy się „Austerią”.

Ale z powodu Marca ’68 władze kinematografii nie chciały słyszeć o żadnym żydowskim temacie. „Austeria” powstała dopiero w 1982 roku. Odbiły się w niej echa wspomnień z rodzinnego Gwoźdźca, ale też echa XX wieku. Była w tym dziele, którego akcja toczyła się w 1914 roku, w pierwszym dniu I wojny światowej, atmosfera zagrożenia, strachu i religijnej ekstazy. Coś nieuchwytnego, co tłumaczyło także ów brak buntu, z jakim Żydzi szli na śmierć ćwierć wieku później.

Ale poza tymi dwoma wielkimi, wybitnymi filmami są w filmografii Kawalerowicza także inne znakomite tytuły, choćby te, które opowiadają o mechanizmach władzy – „Faraon”, „Śmierć prezydenta”, „Jeniec Europy”. Za „Faraona” w 1962 roku dostał nominację do Oscara. Zasłużenie, bo ten obraz ze scenariuszem Tadeusza Konwickiego był wielką i – mimo historycznej oprawy – bardzo współczesną, uniwersalną opowieścią o meandrach sprawowania władzy, o skomplikowanych interesach kasty rządzącej i człowieku, który rozbija się o mur, próbując doprowadzić do społecznej odnowy.

– Zawsze szukałem tematów uniwersalnych, nie lubię w sztuce doraźności – mówił Kawalerowicz.

I to była prawda. Także później, w latach 70., w czasach, gdy fala młodych twórców tworzyła społeczne, nieco publicystyczne kino moralnego niepokoju, on w „Śmierci prezydenta” opowiadał o zabójstwie Gabriela Narutowicza, portretował naród, który po latach niewoli nie był w stanie dogadać się ze sobą, wykorzystać swojej wolności. Historia potwierdziła, jak ważny był ten film.

Te wszystkie lata nie były jedynie usłane różami. Jerzy Kawalerowicz przeżywał momenty trudne, chwile załamań. Gdy władze kinematografii nie pozwoliły mu w 1968 roku nakręcić „Austerii”, męczył się.

– Wyreżyserowałem „Grę” po to tylko, żeby zrobić cokolwiek – opowiadał mi. – Potem wyjechałem do Włoch, gdzie przygotowałem „Maddalenę”. To był kompromis między mną i włoskim producentem, który chciał mieć drugą, uwspółcześnioną „Matkę Joannę od Aniołów”. A to było niemożliwe. Wtedy nastąpił kryzys, przez siedem lat nie stanąłem za kamerą.

Inny kryzys przeżył po „Austerii”. Był rok 1982. Stan wojenny. Nie umiał się w tym jako artysta odnaleźć. Rzucił się w wir polityki. Należał do partii, w latach 1985 – 1989 był posłem na Sejm.

– Życie polityczne wciąga – tłumaczył mi kiedyś. – Wystarczy zaangażować się w drobną sprawę i idzie lawina. Ktoś kiedyś powiedział, że można się nie interesować polityką, ale polityka interesuje się nami. Ja nie nadaję się na polityka, bo mam kompromisowy, niekonfliktowy charakter i nigdy nie forsuję swoich racji. Intryguje mnie skomplikowanie spraw, ale nie mam w sobie potrzeby rozwiązywania problemów. To wszystko stało się więc jakby trochę przez przypadek. A potem poszła lawina. Natomiast muszę przyznać, że kiedy już ta lawina ruszyła, pozostałem lojalny. Nie oddałem na przykład legitymacji partyjnej, bo wydawało mi się, że nawet w zdeformowanym świecie socjalizmu można coś naprawić. Posłowanie traktowałem jako pewną przygodę. W sumie były to ciekawe doświadczenia, a ja nie żałuję żadnych doświadczeń. One wzbogacają.

Pytałam go, dlaczego po 1989 roku tak definitywnie wycofał się z polityki.

Nie szedł za modami, jego twórczości nie daje się przypisać do szkoły polskiej czy jakiegokolwiek innego gatunku. W kinie interesowały go: miłość, wiara i polityka

– Kiedyś paliłem papierosy, a po trzech zawałach rzuciłem ten nałóg definitywnie – odpowiedział. – Podobnie jest z pracą społeczną. Nikt mnie już na nic nie namówi. Przez tamte lata bardzo często moje dobre chęci były źle interpretowane. Ludzie podejrzewali, że załatwiam swoje sprawy. A to była nieprawda. Było odwrotnie. Gdybym nie poświęcał tak wiele czasu sprawom innych, pewnie zrobiłbym więcej filmów.

Zawsze jednak pozostawał wierny swojemu środowisku. Był współzałożycielem i pierwszym prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich, a od 1981 roku jego prezesem honorowym. A przede wszystkim producentem filmowym. Gdy nie pracował nad własnymi projektami, produkował filmy kolegów. Od 1956 roku szefował studiu Kadr, gdzie powstało m.in. wiele filmów Andrzeja Munka, Andrzeja Wajdy, Jerzego Antczaka, Sylwestra Chęcińskiego, Tadeusza Konwickiego, Wojciecha Jerzego Hasa, Kazimierza Kutza. To w jego zespole zadebiutował Juliusz Machulski.

Po transformacji próbował odnaleźć się w nowym czasie.

– Obserwuję nasz świat z niepokojem – wyznał mi niedawno. – Przeraża mnie jego agresja. Terroryzm. Ale i to, że dwie dziewczynki mogą z zimną krwią zabić koleżankę. To wszystko wymyka się mojemu rozumieniu. Czuję, że gdzieś nastąpiła deformacja. Zwłaszcza u nas. Weszliśmy w kapitalizm w przyspieszonym tempie, w ciągu kilku lat przebyliśmy drogę, jaką cywilizowany świat pokonywał przez dziesięciolecia. Jesteśmy trochę jak ludzie z buszu, którzy spadli z drzewa prosto do cadillaca. Może to właśnie ten przyspieszony gwałtownie rytm życia, ten atakujący zewsząd obraz powoduje owe deformacje? Nie wiem.

Szukał klucza do współczesności, ale nie potrafił go znaleźć. Jednak kino go ciągnęło. Dlatego w 2001 roku postanowił zrealizować „Quo vadis”. Po raz pierwszy przymierzał się do realizacji tej powieści u schyłku lat 60., gdy do Oscara został nominowany „Faraon”. Po raz drugi – w 1978 roku, gdy leżał długo w szpitalu po zawale serca. Obok łóżka ustawił półeczkę na książkę, robił notatki, pisał. Powstała druga wersja tekstu. Na początku lat 80. miał zaawansowane rozmowy z Metro Goldwyn Mayer, ale przyszedł stan wojenny i Amerykanie się wycofali. Było to więc już jego trzecie podejście.

– Akcja „Quo vadis” toczy się na przełomie dwóch epok, które odegrały niesamowitą rolę w historii świata – mówił. – Sienkiewicz pisał swoją powieść na przełomie wieków – XIX i XX. A teraz znów mamy przełom wieków. Czy to coś znaczy? Nie wiem, ale pewnie istnieje jakiś wspólny niepokój, który towarzyszy takim momentom. Sienkiewicz opisywał humanizowanie barbarzyńskiego świata. Nasz świat, mimo całej swojej wspaniałości i postępu, też jest światem barbarzyńskim. Wchodzimy w nową erę z konfliktami i wojnami. Jugosławia, Czeczenia – to przecież barbarzyństwo. Tylko jaka wiara, jaka religia może dzisiaj nasz świat uratować? W erze audiowizualnej, w erze błyskawicznego obiegu informacji wszystko stało się znacznie bardziej skomplikowane.

„Quo vadis” spotkał się z nie najlepszym przyjęciem polskiej krytyki, ale do kin przyciągnąl ponad 4 mln osób. Zresztą Kawalerowicz zawsze miał swoją wierną widownię. Jego filmy obejrzało łącznie ponad 25 mln osób. Tylko na „Faraona” wybrało się do kin 7 mln.

W ostatnich latach zwolnił tempo życia. Dużo czytał. Powiedział mi:– Kiedyś czytałem tylko pod kątem przydatności tekstu do filmu. To był odruch. Przy każdej lekturze miałem przed oczami filmowe kadry. Teraz częściej czytam dla przyjemności. Coraz rzadziej sięgam po beletrystykę, czasem może po jakichś pisarzy południowoamerykańskich, po Umberto Eco. Ale przede wszystkim wertuję pamiętniki, eseje.

Żył spokojnie u boku swojej trzeciej żony, dziennikarki. Jego pierwsza żona była malarką, druga – aktorką. Lubił kobiety, cenił je.

Mówił, że w ostatnich latach dużo więcej czasu niż kiedyś poświęca dzieciom. I wnuczętom.

Ale przecież bardzo często można go było spotkać w okolicach Puławskiej. Kochał to swoje studio Kadr, kochał kino, nie mógł się obejść bez jego atmosfery.

Matka Joanna od Aniołów”, „Austeria”, „Pociąg”, „Faraon”, „Śmierć prezydenta”, „Jeniec Europy” – te filmy na zawsze zostaną w historii kina. Ja mam to szczęście, że będę też pamiętać jego samego. Rozmawialiśmy wielokrotnie, zawsze był tak samo otwarty, serdeczny i... młody. Pełen energii. Ostatni raz widziałam Jerzego Kawalerowicza, jak elegancki i uśmiechnięty wchodził do „filmowego” budynku przy ulicy Puławskiej w Warszawie. Szedł do swojego studia Kadr. Do miejsca, z którym związany był ponad pół wieku.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą