Stąd wyjdzie iskra boża

Katolicyzm, który wydał Jana Pawła II i św. Faustynę, nie może być płytki. Problem w tym, że polscy intelektualiści nie są w stanie tego dostrzec

Publikacja: 02.05.2008 00:40

Stąd wyjdzie iskra boża

Foto: Rzeczpospolita

Narzekanie na katolicyzm w Polsce to od lat raczej norma niż wyjątek. Ma on być nieintelektualny, ludowy, pozbawiony głębi niemieckiej teologii i zorganizowania amerykańskiego laikatu. Tadeusz Bartoś, który w mediach funkcjonuje głównie jako były dominikanin i tropiciel błędów i niedopatrzeń, dodałby, że jest to katolicyzm wspólnotowy, nieświadomy przemian, jakie zaszły w świecie teologicznym Zachodu, a Cezary Michalski wraz z „polskim Lutrem” Tomaszem Węcławskim uzupełniliby niemal jednym głosem, że pozbawiony on jest doświadczenia pełnej reformacji i przesadnie ukierunkowany kontrreformacyjnie. Jednym słowem, jest zaściankowy, nienowoczesny, zamknięty i do tego mesjanistyczno-nacjonalistyczny.

Ale ich słowa, choć brzmią donośnie, kontrowane są przez inne, istotniejsze opinie. Benedykt XVI apelował do Polaków, by nigdy nie zabrakło świadectwa ich wiary. Jan Paweł II w Łagiewnikach przypominał za „Dzienniczkiem” siostry Faustyny, że stąd, z Polski, ma wyjść iskra, „która przygotuje świat na ostateczne przyjście” Jezusa Chrystusa. A amerykański duchowny Richard John Neuhaus w prywatnych rozmowach często wraca do głębokiego przekonania, że jeśli ma się dokonać odrodzenie wiary na Zachodzie, to jego źródłem musi być Polska. I nie jest to Polska wyimaginowana, wyidealizowana, pozbawiona cieni czy braków. Jan Paweł II miał przecież pełną świadomość wszystkich niedomogów nie tylko polskiego katolicyzmu, ale i polskości w ogóle. A jednocześnie miał świadomość, że to właśnie taki, kulawy i często niespecjalnie pogłębiony intelektualnie polski katolicyzm ma do spełnienia szczególną misję.

Przekonanie to ma swoje źródła w katolickiej nauce o inkulturacji chrześcijaństwa, czy – by posłużyć się starszymi terminami – wcieleniu prawdy Ewangelii w konkret rozmaitych kultur, cywilizacji i stylów myślenia. „Każdy człowiek, każdy naród, każda kultura i cywilizacja mają swoją rolę do wypełnienia i swoje miejsce w tajemniczym planie Bożym i w powszechnej historii zbawienia” – podkreślał Jan Paweł II w encyklice „Slavorum Apostoli”. „Kościół jest katolicki – kontynuował tę myśl – także dlatego, że potrafi w każdym środowisku strzeżoną przez siebie Prawdę objawioną, nieskażoną w Boskiej treści, przedstawić w taki sposób, by mogła spotkać się ze szlachetnymi myślami i słusznymi oczekiwaniami każdego człowieka i wszystkich ludów. Całe zresztą dziedzictwo dobra, które każde pokolenie (...) przekazuje potomnym, stanowi barwną i nieskończoną ilość kamyków, które składają się na żywą mozaikę Pantokratora, który pojawi się w pełnym blasku w czasie ponownego przyjścia”.

Metafora narzucona przez papieża pozwala doskonale pojąć, jak rozumiał on inkulturację. Stanowiła dla niego rozwijanie w świetle własnej tradycji najistotniejszych dla danego kraju wartości, i przez to wzbogacanie wielkiej skarbnicy Kościoła. Każdy naród ma w niej coś do zaoferowania, ale i do przyjęcia, a specyficzny kolor, jaki nadaje on swojemu odczytaniu Ewangelii, jest raczej bogactwem niż słabością. Ruskie chrześcijaństwo, które przez wieki nie wydało niemal żadnego teologa, wzbogaciło jednak świat ikonami Andrieja Rublowa, które przewyższają niejedno dzieło teologiczne największych nawet autorytetów. I nie inaczej jest z chrześcijaństwem polskim. Ono również, choć wydało wielu ważnych myślicieli (niekiedy niesłusznie i niesprawiedliwie zapomnianych, przede wszystkim przez swoich), jest silne nie tyle myślą i teologią, ile innymi wartościami. To one stanowią jego istotę i są bogactwem, które Polska wnosi do mozaiki uniwersalnego Kościoła.

Spuścizna ta pozostaje głęboko słowiańska ze swej natury. Chrześcijaństwo słowiańskie zaś niemal we wszystkich krajach skupiało się nie tyle na nauce, filozofii czy teologii, ile na sztuce. Bułgaria, Serbia czy Ruś Kijowska i Moskiewska nie ofiarowały światu głębokiej teologii, nie skupiły się na myśli, ale na obrazie. Darowały Kościołowi powszechnemu ikony, freski, ale i przenikniętą słowiańską estetyką liturgię. A znaczenie tego daru, który ostatnio zaczynają przyjmować także do tej pory ikonoklastyczni protestanci, jest tak wielkie, że trudno nie zgodzić się z księciem Eugeniuszem Trubieckojem, który przed laty pisał, że ruska ikona jest „Ewangelią w kolorach”.

Polska tradycja chrześcijańska jest podobna. Tyle że realizowała się raczej w poezji, w literaturze. „Chrzest, który w ciągu całego millennium przyjmowały pokolenia naszych rodaków, nie tylko wprowadzał ich w tajemnicę śmierci i zmartwychwstania Chrystusa, nie tylko czynił dziećmi Bożymi przez łaskę, ale znajdował bogaty rezonans w dziejach myśli, w twórczości artystycznej, w poezji, muzyce, dramacie, plastyce, malarstwie i rzeźbie” – mówił Jan Paweł II w czasie swojej pierwszej pielgrzymki do ojczyzny.

Prawda ta dotyczy nie tylko pierwszych wielkich dzieł literackich, takich jak kroniki Wincentego Kadłubka czy Bogurodzica, ale również dorobku pierwszych mistrzów języka polskiego, Jana Kochanowskiego czy Mikołaja Reja. Twórcy ci bowiem pod płaszczem wielkiej nierzadko liryki czy prozy przemycali także głębokie i często (jak to było z Rejem) polemiczne treści teologiczne.

Odrodzenie, barok czy nawet oświecenie wcale tego w Polsce nie zmieniły. Mikołaj Sęp-Szarzyński, poeci barokowi, a nawet tak wyśmiewany ks. Baka w swoich wierszach nadal przekazują prawdy istotne dla współczesnego człowieka. Niewątpliwym dowodem na to pozostaje powodzenie płyty zespołu Budzy i Trupia Czaszka z tekstami ks. Baki.

Ten literacko-artystyczny wymiar polskiego chrześcijaństwa umocnił się jeszcze w XIX wieku. Wpływy Adama Mickiewicza (z okresu poprzedzającego towianizm) na rodzimą kulturę religijną i tworzenie zgromadzenia zmartwychwstańców trudno przecenić, a jego wiersze (ze wstrząsająco aktualnymi słowami – „Tyś Król, o cuda! I tyś mój poddany! / Każda myśl podła, jako włócznia nowa/ Otwiera Twoje nie zgojone rany/ I każda chęć zła jest gąbka octowa/ Którą do ust Twych zbliżam zagniewany. / Póki Cię moja złość w grobie nie schowa/ Cierpisz jak sługa panu zaprzedany”) nadal mogą stanowić modlitwy współczesnego chrześcijanina.

Nie inaczej było z Cyprianem Kamilem Norwidem, Juliuszem Słowackim czy Zygmuntem Krasińskim. Ich utwory mogą i powinny być badane nie tylko pod kątem literackim, ale również teologicznym. Podobnie czytane i badane mogą być dzieła Henryka Sienkiewicza (szczególnie „Quo vadis”) czy Stanisława Wyspiańskiego. Głębokie modlitwy pozostawili po sobie także poeci, którzy z chrześcijaństwem nie mieli nic wspólnego, by przypomnieć tylko wiersz „Chrystusie” Juliana Tuwima, który do tej pory śpiewany jest w polskich kościołach. Te literackie w formie summy polskiego chrześcijaństwa na język uniwersalnych obrazów teologii przełożył Jan Paweł II. I sam dał temu świadectwo, wskazując, że nie byłoby papieża Polaka, który porwał cały świat, bez polskiej kultury, a przede wszystkim literatury.

Polskie chrześcijaństwo związane było także niezwykle głęboko z życiem społecznym i politycznym. Z jednej strony formowało to życie, ale z drugiej samo było przez nie przemieniane. Świadectwem tego pierwszego zjawiska pozostaje bez wątpienia św. Stanisław, który przed wiekami oddał życie, by – jak wskazuje Marian Plezia – sprzeciwić się budowaniu mocnego państwa bez zwracania uwagi na normy i zasady moralne. Biskup, zauważa krakowski historyk, „wiedział (...) w obronie czego staje, a była to najprostsza zasada moralności ludzkiej i chrześcijańskiej zabraniająca przelewać krew niewinną”. Tej zasady chciał jednak bronić, na co zwraca uwagę Karol Wojtyła w poemacie „Stanisław”, inaczej niż wielu współczesnych mu hierarchów, raczej mocą Słowa niż miecza.I to właśnie pozostaje istotnym przesłaniem, jakie polskie chrześcijaństwo wnosiło do tradycji europejskiej od czasów Pawła Włodkowica, który na soborze w Konstancji głosił prawo pogan do życia w pokoju.

Ten element polskiej tożsamości katolickiej pozostał w niej zresztą obecny także później, i to raczej za sprawą polskości niż katolickości naszych przodków. Nuncjuszy apostolskich, ale także wybitnych kaznodziejów (by wspomnieć tylko Piotra Skargę), strasznie irytowało polskie przywiązanie do wolności religijnej i tolerancja. I choć można ją przypisywać raczej ogólnej obojętności religijnej Polaków (jak robi to Stanisław Tarnowski) lub związkom stanowym łączącym szlachtę mocniej niż dzielące ją kwestie religijne, to pozostaje faktem, że nigdzie w Europie nie wypowiedziano słów, które wypowiedział hetman Jan Zamoyski („dałbym rękę, żeby oni wszyscy nawrócili się do Kościoła katolickiego, lecz dałbym drugą rękę, gdyby kto chciał ich skrzywdzić”), a które są jakby esencją nauczania Soboru Watykańskiego II.

Ten wymiar katolicyzmu przetrwał zresztą aż do wieku XX. To z jego powodu nawet najbardziej dogmatyczni polscy endecy nie odwoływali się do argumentacji rasistowskiej, a potępiając Żydów i posługując się najbardziej paskudnymi argumentami antysemickimi, nigdy nie wysuwali praktycznych pomysłów, jak załatwić „kwestię żydowską” w Polsce. A nie było to wcale w pierwszej połowie XX wieku częste, tak jak w wieku XVI czy XVII nieczęste były wezwania do szacunku i tolerancji dla innowierców.

Polski katolicyzm zawsze charakteryzował się również głębokim zaangażowaniem społecznym. Praca z biednymi, zakładanie dla nich przytułków, organizowanie szkół stało się niemalże znakiem rozpoznawczym polskiego katolicyzmu. Dziesiątki zgromadzeń żeńskich zajmowało się wyłącznie tym. A słowa ich założycielek, choć znane są tylko w ich wspólnotach zakonnych, spokojnie mogłyby konkurować z opiniami twórców dwudziestowiecznych „ewangelii społecznych”. Uosobieniem tego zjawiska w polskiej duchowości stał się zaś bez wątpienia brat Albert Chmielowski.Zaangażowanie społeczne często łączyło się przy tym z głębokim życiem mistycznym. Inaczej jednak niż w przypadku zakonów kontemplacyjnych (które w Polsce wyjątkowo się nie przyjęły) była to raczej mistyka dnia codziennego zakorzeniona w kulcie chleba (przykład Alberta Chmielowskiego jest tu uderzający), w dziesiątkach małych kapliczek i wiecznym poszukiwaniu przebaczenia i pojednania. To właśnie ten nurt wydał, jak się zdaje, największą mistyczkę XX-wiecznej Europy, a kto wie, czy nie jedną z największych mistyczek w ogóle, czyli św. Faustynę Kowalską. Objawienia, jakie otrzymała, są właśnie propozycją świętości w życiu codziennym, przebaczenia dla grzeszników, ale i osiągania niezwykłej głębi nie w zamkniętym klasztorze, ale przy codziennej pracy.

Jej napisany prostym językiem „Dzienniczek” jest jednak nie tylko źródłem głębokiej duchowości, ale równie głębokiej teologii. Dowodzi tego w ostatnim swoim dziełku ks. Józef Tischner, który uznawał św. Faustynę nie tylko za mistyczkę, ale również za myślicielkę. Niestety, inaczej niż inna wielka mistyczka Adrienne von Speyr, którą na język teologii i filozofii przetłumaczył Hans Urs von Balthasar, Faustyna Kowalska (oczywiście o wiele prostsza niż szwajcarska lekarka) nadal czeka na filozoficzną i teologiczną, a nie tylko duszpasterską „obróbkę”. Jej wielką zapowiedzią była papieska encyklika „Dives in Misericordia”, ale nie ulega wątpliwości, że to wciąż za mało.

Wbrew utyskiwaniom krytyków nie jest też wcale tak, że polski katolicyzm nigdy nie przeżywał głębokich kryzysów. Druga połowa XIX wieku jest tego całkowitym zaprzeczeniem, bo choć zdecydowana większość chłopów pozostawała wówczas katolicka, to już większość inteligencji (studentów) deklarowała niewiarę, a regularne praktyki wśród ludzi dobrze urodzonych uchodziły za coś niestosownego. Poziom moralny i intelektualny kleru też pozostawiał wiele do życzenia. Fakt, że ostra i niekiedy niesprawiedliwa ocena poziomu duchowieństwa sformułowana na początku XX wieku przez mariawitów znalazła posłuch wśród ponad 150 tysięcy wiernych, też o czymś świadczy.

A jednak w ciągu kilkunastu lat udało się odzyskać zdecydowaną większość wiernych. Gdy na początku XX wieku na Uniwersytecie Jagiellońskim niewiarę deklarowało prawie 80 procent studentów, to niespełna 20 lat później wskaźnik ten spadł poniżej 20 procent. Młodzież masowo wracała do wiary, a jednym z powodów było to, że Polacy – nawet deklarując osobisty brak zaangażowania – zawsze utrzymywali kontakt z instytucjami religijnymi.

Tę wewnętrzną moc odradzania i przemieniania, jaką dysponuje polski katolicyzm, jeszcze lepiej widać było w okresie komunizmu. To wtedy kard. Stefan Wyszyński stworzył nowe oblicze wiary. Masowe pielgrzymki, głębokie osobiste zaangażowanie każdego wiernego, wymiar społeczny – obecne w Polsce od dawna, dzięki słowom Prymasa Tysiąclecia zyskało nowe wymiary i moc. Bez choćby obchodów Millennium Chrztu – nie byłoby ruchu „Solidarności” i posługi Jana Pawła II w formie, jaką znamy. Polskość była bowiem jej niezwykle istotnym składnikiem. A odsłonięcie go pozostaje wciąż nieodrobioną lekcją.

Dlatego zamiast wciąż obrażać się na polski katolicyzm i zarzucać mu, że nie jest niemieckim czy francuskim (swoją drogą, porównajmy ilu męczenników wydał w XX wieku niemiecki i francuski, a ilu polski Kościół – a to jest przecież miernikiem znaczenia Kościoła, a nie ilość publikacji), trzeba zacząć zgłębiać własną tradycję. Bogdan Jański, ks. Hieronim Kajsiewicz, Zygmunt Krasiński, ks. Konstanty Michalski, ks. Jan Salamucha, o. Józef Maria Bocheński, kard. Stefan Wyszyński, o. Jacek Woroniecki, ks. Wincenty Granat, Mieczysław Albert Krąpiec i wreszcie Jan Paweł II – wszystko to są nazwiska na miarę światową. A o to, że nie są tam znani, pretensje możemy mieć tylko do siebie. Problemem bowiem polskich inteligentów jest nie tyle to, że nie mają się czym pochwalić jako Polacy, ale to, że jak gęsi szukają innych języków religijnych, gdy swój własny mają pod nosem.

Narzekanie na katolicyzm w Polsce to od lat raczej norma niż wyjątek. Ma on być nieintelektualny, ludowy, pozbawiony głębi niemieckiej teologii i zorganizowania amerykańskiego laikatu. Tadeusz Bartoś, który w mediach funkcjonuje głównie jako były dominikanin i tropiciel błędów i niedopatrzeń, dodałby, że jest to katolicyzm wspólnotowy, nieświadomy przemian, jakie zaszły w świecie teologicznym Zachodu, a Cezary Michalski wraz z „polskim Lutrem” Tomaszem Węcławskim uzupełniliby niemal jednym głosem, że pozbawiony on jest doświadczenia pełnej reformacji i przesadnie ukierunkowany kontrreformacyjnie. Jednym słowem, jest zaściankowy, nienowoczesny, zamknięty i do tego mesjanistyczno-nacjonalistyczny.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy