Niemcy w ukrytej kamerze

Film „Życie na podsłuchu” o wszechobecnej inwigilacji w NRD okazuje się zaskakująco aktualny w zjednoczonych Niemczech. Koncerny kontrolują swych pracowników, a państwo obywateli. Państwo prawa odchodzi do lamusa

Aktualizacja: 14.06.2008 08:01 Publikacja: 13.06.2008 20:06

Niemcy w ukrytej kamerze

Foto: Forum

Zaufanie do prawa, sprawiedliwości i ślepej Temidy ma w Niemczech niemal mistyczne konotacje. Prawo i sprawiedliwe państwo nie tylko mają być gwarancją demokracji, ale dostarczać moralnej satysfakcji obywatelom państwa o dyktatorskiej przeszłości. Niemcy nie mają swego Trafalgaru, amerykańskiego 4 lipca ani dnia zdobycia Bastylii. Chcą mieć za to doskonale funkcjonujące państwo prawa. Budowane od podstaw po wojnie, sypie się jednak dzisiaj w szybkim tempie. Nie chodzi już o czarne kasy partyjne Helmuta Kohla czy CDU w Hesji, ale o prawdziwy wysyp skandali. Niemieckie media obszernie relacjonują kolejne afery w Siemensie, Volkswagenie, Daimlerze czy wcześniej Mannesmannie i za każdym razem zadają nieco naiwne pytanie: Dlaczego właśnie u nas, w ukochanym państwie prawa?

Tak jest i w sprawie Deutsche Telekom. Chodzi o szpiegowskie praktyki potężnego koncernu, który z natury rzeczy ma dostęp do najbardziej osobistych informacji milionów obywateli, magazynuje miliardy e-maili, danych bankowych oraz wszelkich możliwych informacji, począwszy od zdrad małżeńskich, a skończywszy na mniejszych czy większych oszustwach podatkowych. Kto jak kto, ale koncern telekomunikacyjny powinien chronić powierzone mu tajemnice, dbać, aby nie przedostały się w niepowołane ręce i niczym Rejtan bronić dostępu do swego banku danych. Ale Deutsche Telekom zrobił coś zgoła innego. Zaangażował podejrzane firmy detektywistyczne, których zadaniem było analizowanie połączeń telefonicznych i e-mailowych członków rady nadzorczej z dziennikarzami i innymi podejrzanymi osobami.

Afera wybuchła w chwili, gdy zatrudniająca sześć osób firma Network Deutschland z Berlina wysłała ponaglający faks do Deutsche Telekom z żądaniem zapłaty 400 tys. euro za swe usługi. Dwa wcześniejsze rachunki poprzedni zarząd zapłacił bez ociągania. Wybrany ponad rok temu nowy zarząd wstrzymał płatności dla Network Deutschland, bo wiedział już doskonale, że uruchomienie przelewu byłoby zapłatą za usługi nielegalne. Network Deutschland podaje się wprawdzie za firmę doradczą, ale analizy rynku czy doradztwo finansowe nie są bynajmniej jej mocną stroną. Nie takiej natury było zlecenie od Deutsche Telekom.

Poprzednim szefom koncernu zależało na ustaleniu źródła przecieku z rady nadzorczej do redakcji pisma „Capital” znanego nie tylko z krytycznych materiałów o Deutsche Telekom, ale i doskonale poinformowanego o tym, co się w firmie dzieje.Trzeba przy tym pamiętać, że Deutsche Telekom nie jest zwykłym niemieckim koncernem. To za jego pośrednictwem tysiące Niemców poznało tajniki funkcjonowania giełdy, uczestnicząc kilka lat temu masowo w prywatyzacji państwowego giganta. Lokata miała być pewna jak w banku, a zysk o niebo większy. Początkowo nawet tak było. Pierwsze transze akcji sprzedawano po 15 euro za sztukę. Następne były droższe. Ale w 2000 r. cena akcji na giełdzie osiągnęła 103,5 euro. Potem rozpoczął się gwałtowny spadek. Dzisiaj za akcję Telekomu można dostać zaledwie 10 – 11 euro. W tej sytuacji tysiące rozczarowanych akcjonariuszy domaga się od firmy 100 milionów odszkodowania, udowadniając, że ceny akcji zostały oparte na celowo zawyżonej wartości nieruchomości oraz innych aktywów koncernu. To wszystko śledził „Capital” i był nieocenionym źródłem informacji.

Dlatego też poprzednie kierownictwo Deutsche Telekom starało się za wszelką cenę wyśledzić, kto jest czarną owcą, informuje prasę i ile za to dostaje. Obecny szef firmy o sprawie wiedział od roku, ale milczał. – Czyżby chciał ukręcić sprawie łeb? – pytał „Der Spiegel”. Do akcji włączyła się prokuratura, a w całym kraju zawrzało.Tym bardziej że wyszło na jaw, iż kilka lat wcześniej Deutsche Telekom korzystał z usług firmy detektywistycznej, której założycielem był oficer Stasi. Takich ludzi zatrudniał także Network Deutschland. – Tym sposobem informacje chronione przepisami o ochronie danych osobowych znalazły się w najbardziej niepowołanych rękach – tłumaczy publicysta Erich Schmidt-Eeboom, znawca metod działania służb wywiadowczych.

Gdy rozpoczęła się afera w Deutsche Telekom, słychać było jeszcze echa skandalu koncernu Lidl. Wynajęci przez firmę detektywi podsłuchiwali prywatne rozmowy pracowników, sporządzali analizy ich stanu majątkowego, ustalali, kto się z kim przyjaźni i tropili zakochane pary. Nagrywali filmy, notowali, kiedy i jak długo pracownicy przebywali w toaletach oraz z kim umawiali się na wieczorne spotkania.

Dziennikarze „ Sterna” dotarli do szpiegowskich protokołów i opublikowali ich fragmenty w Internecie. – Pani F. i pani E. rozmawiają po polsku w obecności klientów – czytamy w jednym z protokołów, najprawdopodobniej z Berlina. W innym znajduje się analiza przyczyn upadłości firmy należącej do męża jednej z pracownic.

Ale nie tylko Lidl szpiegował swych pracowników. Okazuje się, że jest to zwykła praktyka w wielu niemieckich firmach korzystających z usług firm detektywistycznych, które nie podlegają w dodatku żadnym specjalnym regulacjom ustawowym, co czyni prawdziwą farsą przepisy o ochronie danych osobowych. Dziennik „Handelsblatt” ujawnił właśnie, że klientem Network Deutschland były także niemieckie koleje. Chodziło o badanie połączeń telefonicznych, danych bankowych, a także całkowite prześwietlenie konkretnych osób w DB. Szef komórki antykorupcyjnej firmy mówi otwarcie, że Network Deutschland otrzymał kilkadziesiąt zleceń od DB i nie zawsze chodziło o ustalenie, czy ktoś nie „wyprowadził” lokomotywy, co też się zdarzało. – Atmosfera w DB przypomina NRD z Biurem Politycznym i Stasi – zwierzył się dziennikowi „Tageszeitung” jeden z byłych menedżerów kolei. „Niemieckie koncerny to światowej klasy szpicle” – konkluduje dziennik. – Mamy do czynienia nie tylko z naruszeniem praw pracowników, ale i wolności prasy oraz tajemnicy pocztowej. To naruszenie zasad naszej demokracji – mówi Wolfgang Bosbach, jeden z liderów CDU, komentując praktyki Telekomu.

O naruszeniu wolności prasy w Niemczech mówi się głośno nie od dzisiaj. 38 różnorakich służb bezpieczeństwa w państwie złożonym z 16 landów ma na sumieniu ogrom grzechów.Coś na ten temat może powiedzieć Bruno Schirra z miesięcznika „Cicero”. W artykule opublikowanym w marcu 2005 r. „Najbardziej niebezpieczny człowiek świata” (o irackim terroryście Al Zarkawim) zacytował fragmenty tajnego raportu Federalnego Biura Kryminalnego (BKA). – Skąd miał dostęp do tajnych danych? – głowili się agenci BKA. We wrześniu tego samego roku najechali redakcję „Cicero” i wywieźli z niej kilkadziesiąt kartonów dokumentów i komputery. Z podobnym łupem wyszli z mieszkania Schirry. Usiłowali znaleźć przeciek we własnych szeregach. Ciekawe, że akcji dał swe błogosławieństwo ówczesny szef MSW Otto Schily. Środowisko dziennikarskie zatrzęsło się z oburzenia. Mowa była o metodach Stasi i o zakładaniu kagańca wolnej prasie. Sprawa znalazła epilog w Trybunale Konstytucyjnym, który orzekł, że informator ma dla dziennikarza znaczenie trudne do przecenienia i próby ustalenia jego tożsamości takimi metodami jak w przypadku „Cicero” są sprzeczne z konstytucją.

Nie był to bynajmniej jedyny skandal w ostatnich latach. Trzy lata temu wyszło na jaw wiele szczegółów inwigilacji dziennikarzy przez wywiad zagraniczny – BND. Służby wywiadowcze nie tylko szpiegowały dziennikarzy, ale i werbowały konfidentów. Jeden z nich, o pseudonimie Milczek, opracował dla wywiadu kilkaset raportów i donosów na kolegów z redakcji tygodnika „Focus”. Zainkasował przez te lata ponad 600 tys. marek. Sprawa ujrzała światło dzienne, gdy dziennikarze dotarli do raportu sędziego Gerharda Schäfera opracowanego na zlecenie specjalnej komisji Bundestagu. Opisał tam kilka przypadków inwigilacji dziennikarzy.

Najbardziej spektakularny dotyczył cytowanego już Schmidta-Eebooma, którego BND regularnie śledziło za pomocą kamer i podsłuchów, zatrudniając agentów. Latem 1994 r. Schmitd-Eeboom wydał książkę „Szpiedzy pozbawieni nosa” opisującą szereg tajnych operacji wywiadowczych w Niemczech. „Wywiad potraktował książkę jak wypowiedzenie wojny i przystąpił do kontrataku” – ocenił „Spiegel”.Zresztą BND węszyło także w redakcji tygodnika. Tego samego, który na początku lat 60. ubiegłego stulecia był bohaterem największej afery w dziejach powojennych Niemiec. Poszło o artykuł o nieprzygotowaniu Bundeswehry do odparcia inwazji państw Układu Warszawskiego bazujący na tajnych dokumentach. Aresztowano wtedy autora artykułu i redaktora naczelnego pisma.

Afera miała poważne konsekwencje polityczne, włącznie z przekreśleniem szans na dalszą karierę na szczeblu federalnym Franza Josefa Straussa, ministra obrony i szefa bawarskiej CSU. Trybunał Konstytucyjny odmówił wtedy zajęcia się sprawą, czego konsekwencją musiałaby być interpretacja zapisów konstytucji o wolności prasy.Po latach sytuacja niewiele się zmieniła. Dopiero od 1998 r. wywiad obowiązują przepisy o trzymaniu się z dala od dziennikarzy. Ale i tak pozostaną jedynie na papierze. Kilka tygodni temu wybuchła kolejna afera podsłuchiwania rozmów dziennikarki „Spiegla” z przywódcami afgańskimi. BND inwigilowało również bliskowschodniego korespondenta drugiego programu telewizji ZDF i to, jak się właśnie okazało, dokładnie w momencie, gdy padały obietnice zaprzestania takich praktyk.– To nie są oczywiście metody Stasi, co nie znaczy, że wywiad zagraniczny nie narusza prawa – mówi Hendrick Zörner ze Związku Niemieckich Dziennikarzy. Organizacja Reporterzy bez Granic, która w wielu krajach zachodnich odnotowała alarmujące „nadwerężenie wolności mediów”, umieściła w ubiegłym roku Niemcy na 20. miejscu w swym rankingu stopnia poszanowania wolności prasy, przed Wielką Brytanią czy Francją (Polska jest na 56. miejscu).

Wszystkie te sprawy przypomniano w Niemczech w kontekście skandalu w Deutsche Telekom oraz planów koalicji rządowej zaostrzenia przepisów w walce z zagrożeniem terrorystycznym. Przewidują legalizację przeszukiwania komputerów osobistych za pomocą trojanów, czyli specjalnych programów wprowadzanych do komputerów podejrzanych, obserwacji mieszkań za pomocą zainstalowanych w nich kamer oraz wydanie nowych dowodów osobistych wyposażonych w chipy. Rozważane są też pomysły gromadzenia przez policję zdjęć samochodów na autostradach, co umożliwić ma wykrycie skradzionych aut, ale także ustalenie miejsca pobytu obywateli, oraz rozbudowy sieci kamer w miejscach publicznych. Wszystko to niejako w uzupełnieniu dotychczasowych uprawnień różnorakich organów państwowych, które mają dostęp do banków danych firm telekomunikacyjnych gromadzących skrzętnie informacje o rozmowach, e-mailach i esemesach obywateli. Wszystko zgodnie z dyrektywami UE.– „Czy jesteśmy już państwem policyjnym?”, „To wymysł z Orwella”, „Lidlizacja prawa” (od firmy Lidl) – takie tytuły prasowe nie pozwalają mieć złudzeń, z jakim przyjęciem spotkały się te propozycje.

Zadowolony jest za to Wolfgang Schäuble, minister spraw wewnętrznych. „Szeryf”, „wielki brat” „twardziel”, a nawet „kryptofaszysta” – takie epitety pod adresem szefa niemieckiego MSW są na porządku dziennym w niemieckich mediach. Nic sobie z nich nie robi. Poruszający się na inwalidzkim wózku Schäuble (postrzelił go przed laty szaleniec) słynie z czarnego humoru. Nieraz zamiast pozdrowienia rzuca mimochodem jakiemuś ministrowi: „Kiedy poda się pan do dymisji?”. Ma silną pozycję w CDU i uchodzi za strażnika konserwatywnych wartości. – Ludzie postępowi sądzą, że dobre jest wszystko, co nowe. Konserwatyści tacy jak ja tego właśnie nie akceptują. Cóż to szkodzi, że postępujemy powoli, dostosowując się do nowych zjawisk – tłumaczył w wywiadzie dla „Die Zeit”.

To on walczy od lat o rozszerzenie kompetencji służb specjalnych. Ma już zresztą cały pakiet innych propozycji „dopasowania” konstytucji do potrzeb walki z zagrożeniem terrorystycznym. Domaga się uparcie prawa zestrzelenia uprowadzonego samolotu pasażerskiego, gdyby terroryści zamierzali użyć maszyny jako bomby. Odpowiednią ustawę zdążył już jednak uchylić Trybunał Konstytucyjny. Minister pragnie także znieść zasadę domniemania niewinności dla podejrzanych o terroryzm i chce stworzenia banku fotografii paszportowych wszystkich obywateli. Wszystko po to, aby Niemcy czuli się bezpieczni i aby zapobiec takim zamachom jak w Madrycie czy Londynie, nie mówiąc już o Nowym Jorku. Jednak takie pomysły budzą opór w kraju, w którym nagrywanie prywatnych rozmów nawet do osobistego użytku zagrożone jest karą do trzech lat więzienia. – To prosta droga do organizacji państwa, w którym każdy obywatel będzie podejrzanym – pisze Herbert Prantl w książce pod znaczącym tytułem „Terrorysta w roli ustawodawcy. Jak robić politykę za pomocą strachu”.

Wolfgang Schäuble wytacza inne argumenty i pyta, czy nie stało się dobrze, że dzięki kamerom na dworcu w Kolonii udało się zidentyfikować dwu islamskich terrorystów, którzy zamierzali wysadzić dwa pociągi przed dwoma laty. – Zidentyfikowano, tak, ale bomby nie wybuchły jedynie dlatego, że były źle skonstruowane – odpowiadają przeciwnicy ministra. Winfried Hassemer, odchodzący wiceprzewodniczący Trybunału Konstytucyjnego, ostrzega w swej analizie, że obywatel staje się „zwykłym obiektem badań” organów państwowych. – Nie chcemy węszącego państwa – mówi Sebastian Edathy z SPD. Tak czy owak projekt ustawy trafi wkrótce do parlamentu i zostanie prawdopodobnie przyjęty. To w końcu w Hamburgu działała komórka al Kaidy z Mohammedem Attą na czele, który siedem lat temu siedział za sterami samolotu skierowanego na World Trade Center w Nowym Jorku, o czym każdy w Niemczech pamięta.

Największe zagrożenie nadużyciami w sferze ochrony danych osobowych nie pochodzi od państwa, ale od firm prywatnych, jak np. Deutsche Telekom – odparowuje minister Schäuble, starając się skierować wszelkie ataki na nieuczciwych menedżerów.Nie jest to trudne, bo menedżerowie mają w Niemczech jak najgorszą opinię. Nie minęły jeszcze echa dyskusji o rekordowych dochodach Wendelina Wiedekinga, szefa Porsche, który dostał na ubiegłoroczną gwiazdkę 70 mln euro.Tyle wyniósł jego dochód wraz z premią za poprzedni rok. O rekordzie trąbiły tygodniami wszystkie media i nie było telewizyjnego talk-show, gdzie oburzeni dyskutanci nie potępialiby zachłanności niemieckich menedżerów i nieokiełznanego kapitalizmu. – Dlaczego obsypuje się ich pieniędzmi, nawet kiedy zawodzą na całej linii?! – wołała nie tak dawno na zjeździe CDU Angela Merkel. Nie wymieniła żadnego nazwiska, ale i tak wiadomo, że chodzi o byłego szefa Siemensa, który odszedł w atmosferze korupcyjnego skandalu zaopatrzony na drogę w 5 mln euro. Wiadomo już więc nie od dzisiaj, że wszystkiemu, co złe w niemieckiej gospodarce, a nawet państwie, winni są pozbawieni skrupułów menedżerowie. I to oni powinni zostać ukarani. W tym przypadku szefowie Deutsche Telekom. Do tej pory to firma płaci kary za naruszenie tajemnicy danych osobowych. Rząd się zastanawia, jak zmienić przepisy, aby ci, którzy zarabiają miliony, płacili takimi samymi pieniędzmi za swe nadużycia.

Plus Minus
Mateusz Dobrowolski: „AI pomogła mi stworzyć dokumentację rozwoju”
Plus Minus
Telefon zaufania, słucham…
Plus Minus
„Trucizna”: Dorzucić coś do kociołka
Plus Minus
"Żelazny sen" - nowe wydanie skandalizującej książki Normana Spinrada
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Plus Minus
„Wąwóz”: Romans na dwóch wieżach
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”