Kluczem do zrozumienia Ricka Wrighta jest dla mnie „Sysyphus” z „Ummagummy”. Kompozycja powstała, gdy w grupie zaczynali dominować Roger Waters i David Gilmour. Wright przeforsował wtedy pomysł, by jedna z płyt albumu była złożona z czterech solowych kompozycji stanowiących prezentację indywidualnych możliwości członków grupy. Otworzył krążek czteroczęściową minisuitą.
To popis kultury muzycznej pianisty, który zaczął utwór od impresyjnej gry w stylu Rachmaninowa, po czym przeszedł do brzmień eksperymentalnych, budując opowieść o mitologicznym bohaterze w duchu muzyki konkretnej i wykorzystując dźwięki przedmiotów używanych na co dzień. Powstało dzieło wybitne, mroczne, tajemnicze. Mające charakter wyznania o największym problemie Wrighta: braku wiary w podejmowane wyzwania. Zawsze zaniżał ocenę swoich prac.
– Teksty moich utworów są naprawdę kiepskie i nie mówią niczego ważnego – komentował z typowym dla siebie sceptycyzmem.
Jest ironią losu, że nawet w ostatniej kolekcjonerskiej edycji albumów Pink Floyd trudno docenić klasę „Syzyfa”, ponieważ do kompaktu z tą kompozycją przylepiono mylnie nalepkę z drugiego krążka. Trzeba znać kompozycję, by ją odnaleźć i jej wysłuchać. Dał znać o sobie absurd losu, o jakim pisał Albert Camus w eseju „Mit Syzyfa”, a to on zainspirował Wrighta.
Tymczasem, wbrew sceptycyzmowi pianisty, z jego kompozycji, a także interpretowanych przez niego wokalnie utworów można stworzyć barwny, wartościowy album. Jeśli wydawcy nagrań Pink Floyd zdecydują się na takie przedsięwzięcie, powinny się na nim znaleźć „Astronomy Domine” i „Matilda Mother” z „The Piper at the Gates of Dawn” oraz fragmenty „Echoes” z „Meddle”. Ważne miejsce należy się piosence „Summer ’68” o zwątpieniu w rewolucję hipisowską. Do brzmiących jak krople deszczu akordów pianina Wright śpiewa o tym, jak wygląda wolna miłość: ledwo się poznaliśmy, a już mówimy sobie do widzenia.