Rosja jako polska nemezis

Myślenie o tym, jakoby na wschód od nas była tylko Rosja, jest anachroniczne i sprzeczne z politycznym realizmem. To nie my kształtujemy relacje z Moskwą, tym bardziej warto się skupić na Kijowie czy Mińsku

Aktualizacja: 20.09.2008 12:11 Publikacja: 20.09.2008 01:42

Red

Kolejny odcinek w serialu polskich obrachunków z Rosją – tak można by skwitować artykuł Piotra Skwiecińskiego o polskiej „rusofobii”. Jak często bywa w takich przypadkach, tekst zbudowany jest bardziej na pewnej intelektualnej konstrukcji niż na obserwacji rzeczywistości. W jej centrum stoi zaś bardzo XX-wieczny pogląd, że Polska „leży między Rosją a Niemcami” i relacje z nimi mogą być okazją do narodowej psychoanalizy. W takim ustawieniu świata bardzo ważne jest, jak odnosimy się do Rosjan: czy, jak to twierdzą niektóre stereotypy na Zachodzie , „wysysamy rusofobię z mlekiem matki”, czy szanujemy „wielką kulturę rosyjską”.

Oczywiście Rosja jest mocarstwem nuklearnym i surowcowym, zależymy od niej energetycznie, a jej zachowania i pomysły neoimperialne mogą mieć istotny wpływ na naszych sąsiadów i pośrednio na nas.

Paradoksalnie jednak stosunek do Rosji nie może i nie powinien być głównym polskim bólem głowy. Nie warto się zbyt długo i zbyt głęboko zastanawiać nad sprawami, na które ma się wpływ bardzo ograniczony. A tak właśnie wygląda sytuacja z naszymi wzajemnymi relacjami. To nie Polska je dziś kształtuje i nie zachowania jej obywateli.

Cokolwiek by powiedzieć o przeszłej mocarstwowości Rzeczypospolitej – dziś to Rosja dyktuje tempo tańca z nami, a uzależnia je od melodii, jaka brzmi w danym momencie na europejskich salonach, albo od tego jak bardzo obawia się o wierność swoich świeżo wyzwolonych niewolnic wokół.

Jest oczywiste, że Polacy mają najzupełniej uzasadnione historycznie powody, by się obawiać imperialnych ciągot Rosji – tego Piotr Skwieciński chyba nie kwestionuje i szczerze mówiąc nie rozumiem, czemu się tak dziwuje, że czasem tym emocjom towarzyszy przesada. Jest też faktem, że w polską świadomość bardzo mocno wbudowane jest poczucie solidarności z innymi narodami, które miały lub mogą mieć doświadczenia podobne do naszych. Nie zauważyłam jednak (być może nie czytuję właściwej literatury political fiction) – by w poważnych środowiskach pojawiały się u nas kiedykolwiek pomysły na zniszczenie samej Rosji. Nie mam przesadnie wysokiego mniemania o polskim politycznym rozumie, ale to musiałby być przejaw naprawdę kompletnego idiotyzmu.

Piotr Skwieciński bardziej ustawia sobie przeciwnika do bicia, niż zmaga się z czymkolwiek realnym. Tak jest także, gdy opisuje konflikt osetyjski. Warto zauważyć, że dwa ważne separatyzmy – w Abchazji i Osetii – istotnie się od siebie różnią. O ile opis Skwiecińskiego od biedy pasowałby do Abchazji, to już do Osetii znacznie gorzej. W Abchazji mamy do czynienia z obszarem zamieszkanym od wieków przez odrębny kaukaski naród, który w ZSRR otrzymał status republiki autonomicznej w ramach Gruzji, ale został liczebnie zdominowany przez mieszkających tam Gruzinów. Osetia Płd. jest natomiast maleńką prowincją (w Gruzińskiej SRR okręg autonomiczny), w której przez ostatnie trzy stulecia (z większym nasileniem w czasach ZSRR) osiedlali się Osetyjczycy z północy. Nic nie ujmując ich dążeniom narodowym – na podobnej zasadzie niepodległość od Czech mogłoby ogłaszać Zagłębie Ostrawsko-Karwińskie (bardzo wielu Polaków osiedliło się tam, zwłaszcza przed pierwszą wojną światową). Zdaję sobie sprawę, że problemy narodowo-terytorialne są wielce złożone i odgrywają w nich rolę kwestie ludnościowe. Nie można jednak całkiem lekceważyć także i historycznych racji.

Co więcej, ofiara niestety w realnej polityce bardzo rzadko okazuje się całkowicie niewinna i tak zapewne można powiedzieć w obecnym przypadku o Gruzji – co nie zmienia mojej, być może w Polsce banalnej, podejrzliwości wobec Rosji „biorącej w opiekę”.

Jednak w całym tekście Skwiecińskiego najbardziej niepokoi mnie nie ton przesady tu czy ówdzie, albo nieprecyzyjne przytoczenie faktów. Najbardziej martwi to, co pisałam na wstępie – jego anachroniczność wobec współczesnych wyzwań. A już wręcz złowrogo brzmi w moich uszach przywołanie przez autora traktatu ryskiego, który dla naszych sąsiadów zza Buga do dziś oznacza rozbiór ich ziem pomiędzy Polskę i Rosję sowiecką.

Nie jest przy tym całkiem zgodne z prawdą historyczną przypisywanie tej decyzji wolnej woli Józefa Piłsudskiego. Marszałek przymuszony został do niej nie tylko w wyniku słabości ukraińskich i białoruskich sił państwowotwórczych oraz ówczesnego układu międzynarodowego, ale też poprzez nacisk endecji, która starała się przeciwdziałać pomysłom federacyjnym i połykaniu przez nowe państwo ziem niemożliwych do narodowego strawienia, czyli mówiąc wprost – spolonizowania.

W historii trudno jest gdybać – trudno powiedzieć, czy inne rozwiązanie było wówczas w ogóle możliwe. Pewne jest natomiast, że to przyjęte nie było dobre: ostatecznie nie udało się bezproblemowo przełknąć niepolskich narodowości pozostałych nawet na tym ograniczonym terenie, co stało się zalążkiem sąsiedzkiej wrogości i długich rachunków krzywd, a także realnych sił odśrodkowych w państwie. Patriotycznie nastawieni Białorusini i część Ukraińców wpadli wprost w ramiona Sowietów, a Związek Sowiecki rozwielmożnił się w Mińszczyźnie i na Środkowej Ukrainie, tworząc podwaliny pod kolejną po Rosji, europejską część swojego imperium. Tysiące Polaków pozostało „za kordonem” choćby na Żytomierszczyźnie.

Świat europejskich imperiów znanych z ostatnich wieków znów ulega zmianom. Wciąż jeszcze nie wiemy, w jakim kierunku pójdą te zmiany i co nam przyniesie wiek XXI. Od czasów traktatu ryskiego wiele się zmieniło – obszar pomiędzy Polską a Rosją zajmują niepodległe państwa i to powinno na powrót zmienić naszą perspektywę. To w tym świetle powinniśmy obecnie oglądać Rosję i nasze z nią stosunki.

Żeby już trzymać się tak ważnej dla Polaków postaci Piłsudskiego – nigdy nie widział polsko-rosyjskiej kontrowersji, o której jest cały tekst Skwiecińskiego, tak prosto i dychotomicznie, jak można było na to patrzeć potem, z perspektywy spłaszczonej przez walec Związku Sowieckiego. Bowiem dla niego, podobnie jak dla Jerzego Giedroycia, oś tej części Europy nie przebiegała gdzieś napowietrznie – od Moskwy do Warszawy ponad ukraińskimi stepami, poleskimi bagnami i Nalibocką Puszczą, lecz przebijała się poprzez plątaninę narodowości, kultur i przebogatej tradycji. Tradycji, bez której jego Polski w ogóle by nie było, a w Krakowie byłaby aleja tylko jednego, nie zaś Trzech Wieszczów.

Dziś bardziej od nieadekwatnego postrzegania przez Polaków Rosji martwi mnie problem naszej nieznajomości bezpośrednich, wschodnich sąsiadów, kompletnej czasem niewiedzy o Litwinach, Białorusinach i Ukraińcach. Martwi mnie, że warszawski taksówkarz boi się jechać do Wilna „bo to na Wschodzie i tam kradną samochody”, niepokoi mnie, że historia nauczana jest często w myśl wzorców opracowanych jeszcze w międzywojennym dwudziestoleciu, kiedy zapominano o wielonarodowej Rzeczypospolitej, a „Polska była od morza do morza”.

W latach 90. polityczna myśl Jerzego Giedroycia, który nigdy nie ustawiał Polski przeciw Rosji, ustawiał ją natomiast po stronie sąsiadów, była promowana w znacznym stopniu przez środowiska związane z Unią Demokratyczną. Promowana bardzo słusznie, niekiedy jednak w duchu nieznośnej dla mnie maniery poprawności politycznej. W jej ramach poszanowanie odmiennych obyczajów oraz kultur zmieniało się w karykaturalną akceptację wszelkich mniejszości, z zasady i bez różnicy, czy byliby to Litwini w Puńsku, czy homoseksualiści w Krakowie.

W dodatku ta słuszna skądinąd idea szukania bogactwa w różnorodności, przedstawiona z odpowiednią dozą idealizmu, by nie powiedzieć pięknoduchostwa, stała w rażącej sprzeczności z przaśną rzeczywistością zsowietyzowanych społeczeństw, sąsiedzkich swarów i robienia sobie świństw, z bezwzględnością młodych nacjonalizmów odrodzonych narodów dawnej Rzeczypospolitej (na przykład na Litwie).

Efekt był taki, że idee przyjaźni z sąsiadami, oparte przecież na twardych podstawach wspólnego interesu i wspólnego dziedzictwa, nie całkiem przedarły się do potocznej świadomości. A jeżeli, to w postaci antyrosyjskich resentymentów i zawsze bliskiego Polakom hasła „za wolność waszą i naszą”. Dalej już nie było tak prosto. Wcale nie jest łatwo zrozumieć po latach narodowej edukacji, chroniącej z wielkimi zresztą sukcesami, polską tożsamość, że w naszym żywotnym interesie leży „podzielenie się” Barbarą Radziwiłłówną, świętym Kazimierzem, hetmanem Ostrogskim czy kanclerzem Sapiehą, a także Kościuszką albo Konstantym Kalinowskim. I że wcale nam ich od tego nie ubędzie.

Skoro jednak nawet tak światły człowiek, jak Piotr Skwieciński może się dziś powoływać ot tak, bez niepokoju, na traktat ryski – czego oczekiwać od innych.

W tym myśleniu Rosja, której się boimy, albo przeciwnie, mamy do niej stosunek umiarkowany, a nawet czołobitny – zaczyna się w Brześciu nad Bugiem. Dalej są „Ruscy”. Rosja nie jest jednym z wielkich państw mogących mieć wpływ na losy naszej części Europy, na które trzeba próbować oddziaływać po naszej myśli, ale naszą Nemezis, do której stosunek określa nas samych. Piotr Skwieciński pozornie zmaga się z tym sposobem patrzenia, jednak ustawiając stosunek do Rosji w centrum polskich „wad i błędów narodowych”, a zapominając o wszystkim naokoło – sam się doskonale w taki obraz wpisuje.

Pozostaje jeszcze kwestia politycznego realizmu: przez lata utarło się myśleć, że interes Polski określają stosunki z Rosją i Niemcami, a wszystko poza tym to mrzonki o przeszłej potędze. Dziś tak zwani realiści lubują się w podkreślaniu tego, jak słabe są struktury państwowe na Ukrainie oraz poczucie wspólnego interesu. Lubią zwracać uwagę, że Litwa wciąż ma antypolskie kompleksy młodego państwa. Rzeczywistość jest trudna – trzeba dogadywać się z Rosją – mówią. Szkoda tylko, że nie powiedzą jak?

Otóż według mnie ten ostentacyjny realizm jest zakotwiczony w zupełnie błędnej, nierealistycznej ocenie rzeczywistości. Gdy ma się bowiem do wyboru partnerów, na których jakkolwiek można oddziaływać, i takiego, z którym jest to praktycznie niemożliwe – realizm nakazuje nie tkwić w bezradności.

Kolejny odcinek w serialu polskich obrachunków z Rosją – tak można by skwitować artykuł Piotra Skwiecińskiego o polskiej „rusofobii”. Jak często bywa w takich przypadkach, tekst zbudowany jest bardziej na pewnej intelektualnej konstrukcji niż na obserwacji rzeczywistości. W jej centrum stoi zaś bardzo XX-wieczny pogląd, że Polska „leży między Rosją a Niemcami” i relacje z nimi mogą być okazją do narodowej psychoanalizy. W takim ustawieniu świata bardzo ważne jest, jak odnosimy się do Rosjan: czy, jak to twierdzą niektóre stereotypy na Zachodzie , „wysysamy rusofobię z mlekiem matki”, czy szanujemy „wielką kulturę rosyjską”.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał