Tu pojawia się kwestia, która zajmuje mnie od jakiegoś czasu. W naszej historii literatury nie uwzględnia się przekładów. Oczywiście, wiemy, że Piotr Kochanowski przełożył „Jerozolimę wyzwoloną” Tasso, a Mickiewicz tłumaczył Goethego. Nie zdajemy sobie jednak sprawy z tego, jak przekład dzieła Tasso wpływał na pisarzy polskich. Ten obszar pozostawiony został sam sobie. I druga sprawa: Czasem myślę, że warto stworzyć słownik frazeologiczny, w którym uwzględniono by przekłady. Dlaczego? Ostatnio czytałem Czechowa w tłumaczeniu Iwaszkiewicza, który całym jestestwem czuł język rosyjski. Iwaszkiewicz używał określeń, których nie znajdziemy w słowniku języka polskiego, ale dzięki temu dało się wyczuć oddech Wschodu. To ogromna zasługa tłumacza.
Jest pan twórcą kilku literackich mód. Jak się pan z tym czuje?
Świetnie! Czasami jednak daje o sobie znać odpowiedzialność. Cały czas wymaga się ode mnie, że wyciągnę asa z rękawa. Że za każdym razem powtórzę sukces „Pantaleona i wizytantek” Llosy czy „Kroniki zapowiedzianej śmierci” Marqueza. A mam przecież na koncie także spektakularne porażki, by wymienić tylko „Jutro, w czasie bitwy, o mnie myśl” Javiera Mariasa czy „Gwiazdę daleką” Roberta Bolano. To znakomici autorzy, ale ich książki przeszły zupełnie bez echa. Prawdopodobnie nie trafiły w swój czas.
Do książek szczególnie kochanych przez czytelników należy „Miłość w czasach zarazy”. Czy pan zakochał się w tej książce od pierwszego wejrzenia?
A skąd! Po pierwszej lekturze byłem rozczarowany. W porównaniu ze „Stu latami samotności” lub „Jesienią patriarchy” książka ta wydawała mi się błaha. Pytałem: gdzie ten epicko-liryczny oddech? Słowem: czegoś mi brakowało. A jak się potem okazało, po prostu brakowało mi lat. Musiałem dojrzeć, ale – Bogu dzięki! – książka dała mi na to czas. Agentka Marqueza Carmen Balcells wstrzymywała się bowiem ze sprzedażą praw. Sprawa trwała kilka lat i to wystarczyło, abym zakochał się w powieści. Dziś uważam ją za arcydzieło. Sądzę też, że nieźle ją przetłumaczyłem.
Zdarza się panu być niezadowolonym z własnego przekładu?
Zwykle jestem niezadowolony. Przy okazji wznowień redaktorzy namawiają mnie, abym ponownie zajrzał do książki. Proszę wtedy, żeby zwolnili mnie z tego obowiązku, bowiem w pierwszym odruchu chcę rzecz tłumaczyć od nowa. W końcu chodzi o to, aby czytelnik po lekturze dzieła obcego autora odniósł wrażenie, że tę książkę mógł napisać tylko Polak.
Jak wygląda pana warsztat pracy?
Należę do tłumaczy, którzy nie potrzebują kontaktować się ze swymi pisarzami. Może bierze się to stąd, że kiedyś napisałem kilka listów do Marqueza i na żaden nie dostałem odpowiedzi? (śmiech). Rozumiem taką reakcję autora. Tłumacz powinien być jego najlepszym czytelnikiem. Znałem kiedyś autorkę znakomitych przekładów Federico Garcii Lorki, panią Irenę Kuran-Bogucką. Otóż ona niemal całe stypendium spędziła na podróżach szlakiem poety. To tajemnicza sprawa, być może związana z energią danego miejsca. Ja siedziałbym w bibliotece.
W pracy korzystam z komputera. Stukot klawiatury nadaje dialogom odpowiedni rytm. Za pióro chwytam, kiedy mam przełożyć partie opisowe. Gdy pracuję nad sonetem, często wstaję od biurka. Niektóre frazy muszę wychodzić.
Przyjaciel powiedział mi niedawno, że tak jak pan tłumaczyć może tylko człowiek o temperamencie południowca.
Wychowałem się w hiszpańskim domu. Rodzice nigdy nie nauczyli się dobrze mówić po polsku. Tęsknili za ojczyzną, która w ich wspomnieniach stała się szczęśliwą krainą. Tak sobie myślę, że gdy oglądam mecze, kibicuję Polsce. No, chyba że biało-czerwoni grają przeciw Hiszpanii. Wtedy odzywa się we mnie krew przodków. Obok futbolu znam jeszcze jedno istotne kryterium narodowości – w jakim języku się liczy. Moja koleżanka urodzona w Katalonii na co dzień mówi po kastylijsku, czyli po hiszpańsku lub po polsku. Ale rachuje po katalońsku.
A pan?
Od pewnego czasu po polsku. Tylko po polsku.