Kamera, członek najbliższej rodziny

Annie Leibovitz, najsławniejsza portrecistka wielkich tego świata, potrafi namówić gwiazdy do ryzykownych sesji zdjęciowych.

Publikacja: 24.04.2009 20:25

Annie Leibovitz

Annie Leibovitz

Foto: Wikipedia

To się nazywa silna osobowość. Ale trafiła kosa na kamień – w osobie Susan Sontag.

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom: przede mną stała artystka w ósmym miesiącu ciąży. Zresztą, nie tylko przede mną – przed całym światem. Naga, ujęta profilem, podobnie jak Demi Moore na słynnym okładkowym zdjęciu dla „Vanity Fair” z 1991 roku.

Tym autopastiszem Leibovitz dała dowód nieprawdopodobnej brawury. Fotografka, której daleko do klasycznej piękności, obnażyła się przed obiektywem w zaawansowanej ciąży. W wieku 51 lat. Dopiero wtedy zdecydowała się na pierwsze dziecko. Przedtem była zbyt zajęta pracą.

 

 

Annie Leibovitz opublikowała autobiograficzny album „Życie fotografa, 1900 – 2005” trzy lata temu, po śmierci Susan Sontag. Książka narobiła sporo zamieszania – ujawniała sekrety prywatnego życia słynnej fotografki. Co więcej, autorka głośno przyznała się do swych uczuć, których wcześniej i tak większość się domyślała.

W berlińskiej galerii C/O prezentowana jest wystawa zatytułowana jak wspomniane dzieło. Swoisty fotograficzny pamiętnik: 200 wielkoformatowych wizerunków, dziesiątki małych, czarno-białych prywatnych fotek i kilka gigantycznych, „romantycznych” pejzaży, jakby nieprzystających do zainteresowań Leibovitz.

Prawie dwie dekady, kiedy artystka odnosiła największe sukcesy i podjęła doniosłe życiowe decyzje. Całość zajmuje dwa piętra. Prace pokazane bez chronologii, bez podziału na część intymną i oficjalną. Swoją drogą, budynek C/O – Międzynarodowego Forum Wizualnych Dialogów – znakomicie nadaje się na niekonturnowe ekspozycje. Stary gmach z czerwonej cegły kiedyś zajmowała miejska poczta. Od dziewięciu lat odbywają się tu pokazy, głównie fotograficzne. Wnętrza zostały tak wyremontowane, żeby zachować aurę niegdysiejszego urzędu. Pozostały długie korytarze, pokoje w amfiladzie, łuszcząca się farba na ścianach, wydeptana podłoga. Doprawdy, kafkowskie klimaty. „Życie fotografa” to jeden z przebojów berlińskiej wiosny. Kolejka po bilety; zwiedzanie w wielojęzycznym tłumie. Może działa magia snobizmu? Nie, Leibovitz mnie też uwiodła. Poczułam się dopuszczona do konfidencji. Artystka tłumaczy: „Mam tylko jedno życie, w którym strefa prywatna miesza się z zawodową. Książka i wystawa opowiadają moją historię. Dla mnie najpiękniejszą. Zależy mi na niej”.

 

 

Duża blondyna o męskiej twarzy i figurze. Kto by jej dał 60 lat? Zachowała witalność młódki. Do życia w ciągłym ruchu przywykła od dzieciństwa. Przeprowadzki – to był chleb powszedni w rodzinie Samuella Leibovitza, oficera wojsk lotniczych USA. Jedyne stałe przyjaźnie gwarantowało wtedy rodzeństwo. Zapewne dlatego Anna-Lou zwana Annie jest niezwykle zżyta z trzema siostrami i dwoma braćmi; z ich dziećmi, z kuzynami i całą familią. Tworzą klan, którego fizyczne i psychiczne podobieństwo widać na zdjęciach. Dobrym duchem gromadki była matka, nauczycielka tańca nowoczesnego, wcześniej baletnica. Zachowała giętkość do późnego wieku, mimo tuszy. Na kilku wakacyjnych fotkach starsza pani fika na plaży wespół z wnuczką.

Leibovitz twierdzi, że odniosła sukces, bo fotografię tratuje jak malarstwo. Rzeczywiście, w wielu ujęciach widać inspiracje klasyką. Daniel Day Levis jak z Ingresa, Leonardo DiCaprio jako Leda z łabędziem… od Leonarda da Vinci, nawet ślady rzezi dokonanej w Rwandzie przez Tutsi przywodzą na myśl ekspresyjną abstrakcję.

Ale tak naprawdę malarskie ciągoty Annie ujawniły się w serii olbrzymich czarno-białych pejzaży. Mało kto zna te prace. Nie ma na nich ani jednego człowieka. Rozedrgana woda w zamglonej Wenecji, białe pnie rachitycznych drzewek, skalna pustynia w Jordanii, masyw wzgórza w Nepalu. Zda się – namalowała te kompozycje szybkimi uderzeniami pędzla. Leibovitz-impresjonistka.

W karierze pomógł jej niesamowity przypadek: grudzień 1980 roku, umawia się na sesję z Yoko Ono i Lennonem w ich nowojorskim mieszkaniu, a dwie godziny potem John zostaje zastrzelony. Kompozycja, na której nagi kuli się u boku obojętnej i ubranej Yoko, niespodziewanie nabiera mocy symbolu. Cały świat poznaje nazwisko autorki. Albo historia z Demi Moore. Magazyn „Vanity Fair” po wieloletniej zapaści walczy o odbiorców; potrzebuje naprawdę mocnych okładek. Aktorka, która już wcześniej pozowała Annie, zgłasza się do fotografki, chętna obnażyć brzemienny brzuch. Jej ciąża staje się znakiem firmowym macierzyństwa; okładka przechodzi do historii.

Co ciekawe – Leibovitz, obecnie najsławniejsza portrecistka wielkich tego świata, deklaruje niechęć do celebrytów i na co dzień od nich stroni. Mimo to potrafi namówić gwiazdy do ryzykownych sesji zdjęciowych i kadrów, na których nie prezentują się z najkorzystniejszej strony. To się nazywa silna osobowość.

 

 

Kosa trafiła jednak na kamień – w osobie Susan Sontag. 20 lat temu Annie dostała zlecenie na portret pisarki-filozofki, uważanej za autorytet moralny. „Poczułam, że się pocę i nie potrafię niczego sensownego wydukać”, wspominała potem to pierwsze spotkanie.

Do miłosnego zauroczenia przyznała się dopiero po śmierci pisarki. „Tak, kochałam Susan”, wyznaje wreszcie. „Byłyśmy kochankami. Podoba mi się, że mogę użyć tego słowa, nie jakichś zastępczych sformułowań”.

W retrospektywie Leibovitz najbardziej poruszyły mnie dowody czułości i jej przywiązania do Susan. Widać to w pozornie nieefektownych czarno-białych kadrach. Jakoś nieprofesjonalnych, amatorskich… Kolekcja muszelek Susan, zbiór nadmorskich kamyczków, odręczne notatki. Martwe natury przepełnione emocjami.

Podobnie ciepłe są kadry, na których pojawia się pisarka. To przeciwieństwa oficjalnych prac Leibovitz. Nic w nich upozowanego ani zaskakującego. Susan siedząca w samochodzie, podczas podróży do Meksyku; twarz zacieniona, całość lekko nieostra. Siedząca w zadumie na gruzach Biblioteki Narodowej w Sarajewie. Na wycieczce do Paryża, do Wenecji, do Jordanii. Na plaży z malutką Sarą, w staromodnym jednoczęściowym kostiumie kąpielowym. Takie fotki strzela każdy, kto pierwszy raz trzyma aparat w ręku! Są też zdjęcia świadczące o zażyłości obu pań. Oto Sontag w wannie, w niekorzystnym skrócie. Rozwalona na kanapie, z nogami do góry. I zbiedzona, chora, na szpitalnym łóżku, z włosami w nieładzie.

Ale w tym właśnie wyczuwam delikatność Annie. Jakby uczucie i admiracja wobec Sontag przywracały jej niewinność, oczyszczały ze wszystkiego, czego się nauczyła. Sontag skarżyła się, że jej przyjaciółka za rzadko sięga po aparat, gdy są we dwie. A ja myślę – intymność nie lubi świadków. Jest zazdrosna nawet o oko kamery.

 

 

Kolejne dzieci Annie, bliźnięta Susan i Samuelle, przyszły na świat dzięki zastępczej matce. Fotografka asystowała przy porodzie. Sięgnęła po aparat, zanim noworodki zostały odcięte od pępowiny. Ale nie to szokuje – artystka postanowiła je mieć niejako w dowód miłości do Sontag i ojca. Tych dwoje odeszło niemal równocześnie w 2004 roku. W następnym roku narodziły się bliźnięta nazwane Susan i Samuelle.

Zanim pisarka zmarła, obie panie określały związek mianem „romantycznej przyjaźni”. Nie mieszkały wspólnie, lecz często razem podróżowały. Przez trzy lata współrealizowały album „Women”. Leibovitz potraktowała modelki trochę jak August Sanders przedstawicieli różnych zawodów – poważnie, bez dziwactw, z charakterystycznymi dla nich atrybutami. Panorama 170 amerykańskich kobiet – od murzyńskiej pomywaczki do pierwszej damy – ukazała się dziesięć lat temu. Jednych zachwyciła, inni uznali ją za pomieszanie dziennikarstwa, dokumentu i sztuki oficjalnej. W galerii C/O oglądamy wielkoformatowe wydruki i niewielkie próbne odbitki. Setki zdjęć przypiętych pinezkami do plansz. Gęsto, koślawo, byle jak. Ciągną się wzdłuż korytarza, zlewają się w jednolitą masę. Z tego gigantycznego kolażu z trudem wyławia się poszczególne kadry. Jeszcze trudniej dostrzec daty i podpisy. O, jest Annie. Młodziutka, chuda, prawie bez biustu, z tym swoim wielgachnym nosem. Wygłupia się z bratem i siostrą, pewnie na wakacjach. I znowu ona, z własnymi dziećmi. Wygląda nawet lepiej, niż za młodu...

Ta wystawa to kwintesencja jej życia, „Życia w obiektywie”. Taki tytuł nosił filmowy dokument nakręcony trzy lata temu przez Barbarę, młodszą siostrę fotografki. Nikt tak nie rozumie jak rodzina.

To się nazywa silna osobowość. Ale trafiła kosa na kamień – w osobie Susan Sontag.

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom: przede mną stała artystka w ósmym miesiącu ciąży. Zresztą, nie tylko przede mną – przed całym światem. Naga, ujęta profilem, podobnie jak Demi Moore na słynnym okładkowym zdjęciu dla „Vanity Fair” z 1991 roku.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał