Kosa trafiła jednak na kamień – w osobie Susan Sontag. 20 lat temu Annie dostała zlecenie na portret pisarki-filozofki, uważanej za autorytet moralny. „Poczułam, że się pocę i nie potrafię niczego sensownego wydukać”, wspominała potem to pierwsze spotkanie.
Do miłosnego zauroczenia przyznała się dopiero po śmierci pisarki. „Tak, kochałam Susan”, wyznaje wreszcie. „Byłyśmy kochankami. Podoba mi się, że mogę użyć tego słowa, nie jakichś zastępczych sformułowań”.
W retrospektywie Leibovitz najbardziej poruszyły mnie dowody czułości i jej przywiązania do Susan. Widać to w pozornie nieefektownych czarno-białych kadrach. Jakoś nieprofesjonalnych, amatorskich… Kolekcja muszelek Susan, zbiór nadmorskich kamyczków, odręczne notatki. Martwe natury przepełnione emocjami.
Podobnie ciepłe są kadry, na których pojawia się pisarka. To przeciwieństwa oficjalnych prac Leibovitz. Nic w nich upozowanego ani zaskakującego. Susan siedząca w samochodzie, podczas podróży do Meksyku; twarz zacieniona, całość lekko nieostra. Siedząca w zadumie na gruzach Biblioteki Narodowej w Sarajewie. Na wycieczce do Paryża, do Wenecji, do Jordanii. Na plaży z malutką Sarą, w staromodnym jednoczęściowym kostiumie kąpielowym. Takie fotki strzela każdy, kto pierwszy raz trzyma aparat w ręku! Są też zdjęcia świadczące o zażyłości obu pań. Oto Sontag w wannie, w niekorzystnym skrócie. Rozwalona na kanapie, z nogami do góry. I zbiedzona, chora, na szpitalnym łóżku, z włosami w nieładzie.
Ale w tym właśnie wyczuwam delikatność Annie. Jakby uczucie i admiracja wobec Sontag przywracały jej niewinność, oczyszczały ze wszystkiego, czego się nauczyła. Sontag skarżyła się, że jej przyjaciółka za rzadko sięga po aparat, gdy są we dwie. A ja myślę – intymność nie lubi świadków. Jest zazdrosna nawet o oko kamery.