Miliony wykute w słowie

Literackie gwiazdy doby pop są niewolnikami wydawców domagających się od nich kolejnych bestsellerów i mediów, bez których nie mogłyby zaistnieć

Publikacja: 10.07.2009 20:57

Joanne K. Rowling z rocznym dochodem 300 mln dolarów dystansuje konkurencję

Joanne K. Rowling z rocznym dochodem 300 mln dolarów dystansuje konkurencję

Foto: AP

Wbrew nasilającym się utyskiwaniom Kasandr wieszczących kres epoki Gutenberga, pracując „w słowie”, wciąż można zrobić karierę, i to olśniewającą. Pod warunkiem jednak, że będzie to słowo w języku angielskim i nie poniesie ze sobą przesadnych ambicji intelektualnych.

Na to, że kariera literacka w dobie popkultury staje się udziałem jakiegoś autora piszącego po niemiecku, hiszpańsku (tak, tak!), włosku, nie wspominając już o tak egzotycznym języku jak polski, nie ma szans najmniejszych. Niezależnie od tego, komu czcigodne gremium Akademii Królewskiej w Sztokholmie przyznawać będzie kolejne Nagrody Nobla, te bowiem od dawna już nie kreują pisarskich sukcesów, a śmiem twierdzić, że nie decydują nawet o randze poszczególnych twórców. Z faktu, że media zajmują się literaturą raz w roku, jesienią, właśnie przy okazji ogłaszania werdyktu noblowskiego, wyciągany jest z gruntu fałszywy wniosek, jakoby to ta nagroda koronowała kariery artystów i rzemieślników słowa.

W istocie, kto tę karierę zrobił, a kto nie, pokazują rankingi „Forbesa” wykładające kawę na ławę w kwestii, dlaczego to każdy człowiek na kuli ziemskiej – a przynajmniej w tych miejscach, gdzie dociera przekaz telewizyjny – wie, kim jest Joanne K. Rowling czy Stephen King, a zwykle nie ma pojęcia, kto to taki np. Wisława Szymborska, Elfriede Jelinek czy Jean-Marie Gustave Le Clezio. Oczywiście laureatom Nagrody Nobla nie grozi bieda, daleko im jednak do tego, by się znaleźć na wysokich miejscach list najlepiej zarabiających, a to znaczy – najbardziej poczytnych pisarzy.

Czy nam się to podoba czy nie, literatura naszego czasu stała się produktem rynkowym, takim jak wszystkie inne, i podlega rynku tego prawom. A one – nieco tylko wulgaryzując sprawę – mówią: pisarz, który zrobił karierę, to pisarz bogaty.

[srodtytul]Pieniądz pozostaje pieniądzem[/srodtytul]

Dla autora znad Wisły, któremu wydawca ma do zaoferowania – nie zawsze – 2 tysiące złotych zaliczki, 100 milionów dolarów za trzy powieści wydaje się kwotą nie z tego świata. A tyle właśnie otrzymał Ken Follett, pisarz brytyjski, autor „Igły” i „Filarów ziemi”, za swoje dopiero zaplanowane dzieła. Zaakcentować tu wypada, że Follett nie jest bynajmniej rekordzistą, gdyż to berło, i to od dawna, mocno dzierży w dłoniach Joanne K. Rowling, twórczyni złotodajnego chłopca o imieniu i nazwisku Harry Potter. Z rocznym dochodem 300 mln dolarów Rowling nie tylko dystansuje konkurencję, ale także kilkakrotnie ją dubluje, gdyż nawet takie asy literatury popularnej jak Stephen King muszą się zadowolić dochodem sześciokrotnie niższym.

Do światowej czołówki, w której mocno trzymają się Danielle Steele, John Grisham czy James Patterson, wdarła się w minionym roku Stephenie Meyer. Jej „Zmierzch” sprzedał się w ponad 40-milionowym nakładzie i doczekał ekranizacji, a i inne jej powieści – traktujące, najogólniej rzecz ujmując, o miłości dziewczęcia do wampira – sytuują się na wierzchołkach list bestsellerów. To, że Meyer nie potrafi pisać, nie umie skonstruować fabuły ani pohamować wrodzonego, zdaje się, gadulstwa – nie ma tu nic do rzeczy. Bo i cóż, że Stephen King ma z całą pewnością rację, twierdząc, że w porównaniu z prozą Joanne K. Rowling książki autorki „Zmierzchu” to byle jakie wprawki. To, że pieniądz gorszy wypiera lepszy, nie jest żadnym odkryciem, bo pieniądz pozostaje pieniądzem.

Nie należy jednak lekceważyć zdania Kinga. Autor, który od wczesnych lat 80. zeszłego wieku uchodzi za najbogatszego pisarza na świecie i przez lata pisarskiej pracy zarobił prawie 2,5 mld dolarów, pod każdym względem zasługuje na szacunek. Nazywa się go królem horroru, zapominając, że świetnie czuje się i w innych gatunkach, co łatwo skonstatować, przeglądając choćby spis jego zekranizowanych książek. I pomyśleć, że gdy w 1974 roku wyszła jego powieść „Carrie”, żył z niewysokiej pensji nauczycielskiej.

Podobnie zresztą było z Joanne K. Rowling. A zatem to może w szkolnych gabinetach nauczycielskich kryją się potencjalni twórcy bestsellerów. Swoją drogą, można dojść do ciekawych wniosków, konfrontując stałe dążenie pedagogów do obniżenia im pensum dydaktycznego ze znanym zdaniem-receptą Stephena Kinga: „Czytaj cztery godziny dziennie i pisz cztery godziny dziennie. Jeśli nie masz na to wystarczająco dużo czasu, to nie oczekuj, że będziesz dobrym pisarzem”.

Stephen King należy do elitarnego grona pisarzy nieuczestniczących w targach książki ani spotkaniach autorskich, nie udziela też wywiadów. To oczywiste, ci ludzie nie mają na to czasu. Autorka książek o Harrym Potterze, jak wyliczono, zarabia 111 tys. funtów dziennie. Nic dziwnego więc, że i ona, i King odmawiają składania autografów, odpowiadania na pytania, udzielania rad pisarskich itp.

[srodtytul]Skandaliści i hobbyści[/srodtytul]

A przecież o prawdziwej wolności pisarskiej literackie gwiazdy doby popkultury mogą jedynie pomarzyć. Są w istocie niewolnikami, z jednej strony – swoich wydawców, którzy domagają się od nich kolejnych bestsellerów, z drugiej zaś – tych samych, niekiedy lekceważonych przez nich bądź lżonych mediów, bez których by nie istnieli. Bo i w większości wypadków tak jest: pisarz, o którym się nie mówi – wszystko jedno, dobrze czy źle – którego fotografii nie publikują modne magazyny, o którym nie plotkują portale, wreszcie, który sam się w jakikolwiek sposób nie kreuje – nie istnieje. Oczywiście może uprawiać literaturę i nawet osiągnąć na jej polu znaczące wyniki, ale to niezmiennie będzie tylko jego hobby.

Jednak wizerunek publiczny, szczególnie ten, który po mozolnej pracy specjalistów od piaru został stworzony, rozpropagowany i, co najważniejsze, kupiony przez odbiorców, bardzo łatwo utracić. Zazwyczaj z powodów obyczajowych lub politycznych, tyle że dotyczy to pisarzy nie z wysokiej półki. Gwiazdorów bowiem skandale nie wykańczają, a często przeciwnie – pomagają im odnosić kolejne sukcesy.

Naturalnie ideałem byłoby, gdyby hołubieni przez krytykę i nagradzani mniej lub bardziej znaczącymi wyróżnieniami autorzy osiągali wysokie nakłady, gościli w telewizji od rana do wieczora, słowem – stawali się bohaterami masowej wyobraźni. Do tego jednak potrzebny czy wręcz niezbędny jest – jak utrzymuje np. Dan Franklin, znany wydawca brytyjski – skandal. Przydatny w tym samym stopniu pisarzowi, wydawcy, jak nagrodzie literackiej, która dopiero gdy trafia na pierwsze strony tabloidów, uzyskuje rangę prawdziwej instytucji.

Patrząc na rynek polski, jedyną nagrodą, o której tabloidy wzmiankują, pozostaje Nike. Jeśli zaś chodzi o to, jak własne słabości i należące raczej do wstydliwych fakty przekuć na zasługi, uczą przykłady Jerzego Pilcha i Tomasza Piątka. Ten ostatni, należący dziś do – bezdyskusyjnie – najciekawszych pisarzy polskich, do literatury trafił jako rzekomo zagubione dziecię w heroinowej mgle. Pilch natomiast dowiódł, że prowadzony na odwyku „dzienniczek uczuć” w sprzyjających okolicznościach może być wart dokładnie tyle, ile najważniejsze w kraju wyróżnienie literackie.

[srodtytul]Koniunktura nie jest wieczna[/srodtytul]

Modelowy z tego punktu widzenia jest życiorys Jeffreya Archera, jednego z najpopularniejszych pisarzy brytyjskich. Autor ten kilkakrotnie już spadał z literackiej drabiny, by z powrotem wdrapywać się na jej szczyt. Wychodził widać z założenia, że to, co nas niszczy, jednocześnie nas buduje lub stwarza na nowo. Tak się stało już w połowie lat 60. ubiegłego wieku, gdy Archer stracił wszystko, grając na giełdzie. To, jak do tego doszło, opisał następnie ze szczegółami w powieści „Co do grosza”, która przez czytelników znających z prasy tę historię została rozchwytana. I znów miał pieniądze.

Udało mu się także pod koniec lat 80., kiedy robiąc karierę polityczną (literackiej, jak widać, było mu za mało), spędził noc z luksusową prostytutką, co z satysfakcją wydobyły bulwarówki na światło dzienne. Archer obronił się skutecznie, wyciągnął nawet od tabloidów znaczne odszkodowanie. W następnej dekadzie otrzymał tytuł szlachecki z rąk królowej i tak już było mu świetnie, że postanowił zostać burmistrzem Londynu. Wtedy wyszły na jaw okoliczności tamtej historii z prostytutką, dowiedziono mu fałszowanie dokumentów w sprawie i krzywoprzysięstwo, a niejako mimochodem okazało się, że zdefraudował niemałą sumę pieniędzy przeznaczonych na pomoc humanitarną, konkretnie dla Kurdów. I tak Archer wylądował w więzieniu, który to pobyt zrelacjonował następnie w „Dzienniku więziennym”. Czytelnicy przypomnieli sobie o nim i znowu mogło się wydawać, że wszystko wróciło do normy.

Pisarz doszedł jednak do wniosku, że powinien swoje życie nie tyle może uszlachetnić, ile nadać mu – oczywiście na kartach kolejnej książki – jakiś głębszy sens. I tak powstała „Ewangelia według Judasza”, w której przeprowadził coś na kształt rehabilitacji apostoła-zdrajcy. Ale tego, jak się wydaje, i krytykom, i czytelnikom było już nadto. A może Jeffrey Archer po prostu okazał się małym człowiekiem, a nie – jak mniemał – wybrańcem bogów?

Z kolei popularny pisarz francuski Paul-Loup Sulitzer został przyłapany na nielegalnej sprzedaży sprzętu bojowego do Angoli w 2002 roku. Na procesie bronił się, marginalizując rolę, jaką odegrał w tej głośnej sprawie, na co sąd nie dał się nabrać. Opinia publiczna miała zaś wiele zabawy, gdy pisarz, tłumacząc, skąd w jego domu wzięły się ogromne sumy pieniędzy w gotówce, stwierdził, że taką ma tradycję rodzinną.

Czy pisarz-tradycjonalista wróci do łask czytelników, przekonamy się niebawem, pamiętając o tym, że taki choćby Andre Malraux też miał za sobą nieciekawe epizody polityczno-handlowe, gdy przemycał z Azji do Francji kupione za bezcen dzieła sztuki. Po latach wiemy również – co może nawet ważniejsze – że w niezgodzie z faktami wyeksponował rolę, jaką odgrywał w Ruchu Oporu podczas II wojny, a wcześniej w wojnie domowej w Hiszpanii. W efekcie część publiczności czytającej uważa go za marną postać, część jednak dalej widzi w nim bohatera. A czy jest czytany? Bez przesady, o literackich karierach decydują wyłącznie względy koniunkturalne i to one sprawiają, że po klasyków sięgamy wyłącznie w szkole. Na co dzień ciekawią nas ci autorzy, o których – z najrozmaitszych powodów – „mówi się”, a my przecież – nieprawdaż? – chcemy być au courant. Co tam – chcemy, musimy być.

[srodtytul]Którędy się przebić?[/srodtytul]

Milionowe dochody Koontzów i Sparksów nie powinny przesłaniać literackiej rzeczywistości, a ta raczej nie zachęca do sięgania po pióro. Podstawowy problem już w latach 70. zeszłego stulecia bardzo plastycznie wyartykułował w „Kalendarzu i klepsydrze” Tadeusz Konwicki, komentując wystawienie na Targach Książki we Frankfurcie 70 tysięcy tytułów. Czyli, wywodził autor, „70 000 nowych książek łasi się i szuka czytelników. 70 000 facetów pisało w czoła pocie swoje książki, rojąc o sukcesach i gotówce. (...) 70 000 ludzi piśmiennych, ta upiorna armia nieproszonych ochotników, chce Noblów, chce zaszczytu, chce nieśmiertelności. 70 000 trochę ułomnych facetów lewituje, wieszczy, wadzi się z Bogiem. Ludzie, którędy się przebić?”.

Co się zmieniło? We Frankfurcie wystawia się już nie 70, lecz 400 tysięcy tytułów, napisanych nie tylko przez facetów, ale i facetki, a miarą sukcesu stały się w tzw. międzyczasie już nie wieńce laurowe i rozliczne splendory, lecz pozycja na liście pisma „Forbes”. Gigantyczne nakłady napędza dziś sprzedaż książek przez Internet i w supermarketach, a nie druk powieści w odcinkach w gazetach, co w XIX wieku stanowiło literacką nowinkę, dzięki której wielu pisarzy zarobiło krocie. W Anglii na przykład do dziś za autora, który – relatywnie rzecz ujmując – na literaturze dorobił się największej fortuny, uchodzi Charles Dickens.

A w Polsce? Tak się składa, że jedynym polskim pisarzem, którego udziałem stała się kariera literacka co się zowie, był – jednak, ale to było dawno – laureat Nagrody Nobla. Chodzi oczywiście o Henryka Sienkiewicza. Autor „Trylogii”, poniewierany dziś przez, pożal się Boże, spóźnionych o pół wieku wyznawców awangardy literackiej, był prawdziwie nowoczesnym pisarzem, który w obecnej dobie może nie świetnie, ale dobrze by sobie radził: i z mediami, i z agentami literackimi, i z przekładami, a także – co niebłahe – ze względami poprawności politycznej.

To wcale nie żarty. Nie kto inny, jak Sienkiewicz, pisząc swoje słynne powieści „ku pokrzepieniu serc”, skończył z fikcją pisarskiego posłannictwa. Na przełomie XIX i XX stulecia literatura przestawała być rozrywką dobrze urodzonych i czystym anachronizmem było żądać od pisarzy, by w zamian za godziny spędzone nad kartką papieru mogli liczyć li tylko na, często dopiero pośmiertne, uwielbienie czytelników. Sienkiewicz wyciągnął wnioski z ówczesnej popularności prasy i zaczął swoje utwory drukować w odcinkach w gazetach. Przy tym miał – jak byśmy dziś powiedzieli – doskonałe rozeznanie rynku, wiedział, czego od niego oczekują czytelnicy, i oczekiwania te spełniał.

Tam, gdzie musiał (a musiał niemal wszędzie), podporządkowywał się wymaganiom cenzury, ale że przewyższał inteligencją speców od czytania między wierszami, potrafił jak nikt przedstawić np. dzieje walk z Moskalami, nie wymieniając nawet słowa „Rosjanin”. Wreszcie jako pierwszy odkrył żyłę złota w postaci starożytnego Rzymu i odniósł sukces światowy, swoim „Quo vadis” zapoczątkowując modę na „antyczne romanse”.

Czytelnicy go kochali, obdarowali dworkiem w Oblęgorku, on zgromadził fortunę, z której – jako człowiek z zasadami i szczery patriota – duże sumy przeznaczał na cele charytatywne. Być może ktoś to uzna za porównanie niestosowne, ale nie inaczej postępuje dziś Joanne K. Rowling, na dobroczynność dając około 25 mln dolarów. Gigantyczne pieniądze! Ale przecież podatki trzeba płacić i warto zawczasu pomyśleć o ulgach.

Nie słyszałem jeszcze o filantropijnych gestach nowej gwiazdy literatury młodzieżowej, czyli Stephanie Meyer, ale nie wątpię, że takie nastąpią. W każdym razie hierarchia Kościoła mormonów zaciera pewnie ręce, pisarka jest bowiem tego wyznania.

[srodtytul]Talent, owszem, nie zaszkodzi[/srodtytul]

Na gruncie polskim wciąż mamy do czynienia z dominacją telewizji nad wszelkimi innymi mediami. To telewizja sprzedaje obecnie literaturę, ale że jest kapryśna, czyni to sporadycznie i wybiórczo. Niemniej to telewizyjne gwiazdy zostają dziś wziętymi autorami, a nie odwrotnie.

Nie ulega kwestii, że Beata Pawlikowska i Wojciech Cejrowski nie odnieśliby takich sukcesów pisarskich, gdyby nie ich autorskie programy telewizyjne. Znana ze szklanego ekranu twarz na okładce to wciąż najskuteczniejszy środek promocji książki. Coś na ten temat wie Tomasz Lis, również jego – do czasu – bezkrytyczni chwalcy chcący w nim widzieć przyszłego prezydenta Polski.

Czytelnicy, broniący często niczym lwy swoich literackich faworytów, protestują niekiedy w tym miejscu, utrzymując, że o pisarskim sukcesie decydują w istocie nie piarowskie sztuczki ani kamery telewizyjne, lecz – przepraszam za truizm – talent plus pracowitość. Talent, owszem, nie zaszkodzi, jeśli zaś chodzi o pracowitość, to wypada się modlić za ludzi pióra, by choć na moment odpuścili i nie wydawali nowych książek z regularnością strzałów z karabinu maszynowego.

Niektórzy autorzy swą pisarską nadproduktywność usprawiedliwiają wymaganiami wynikającymi z podpisanych kontraktów. No to, po pierwsze – nikt pod groźbą pistoletu nie wymuszał na nich podpisywania umów na kilka tytułów naraz, a po drugie – czy naprawdę ktoś rozsądny uwierzy, że jakikolwiek edytor może mieć taką władzę nad Deanem Koontzem, że wycisnął z niego już prawie 100 książek? Kto kazał napisać niemal tyle samo romansów Danielle Steele czy – wracając na krajowe podwórko – 60 kryminałów (?) Joannie Chmielewskiej? Z niejakim przerażeniem patrzę na wyczyny Andrzeja Pilipiuka. W wieku 35 lat ma na koncie ponad 40 książek (prawie połowa to pisane pod pseudonimem kontynuacje „Pana Samochodzika” Nienackiego). Jasne, że Kraszewski napisał więcej, ale zdaje mi się, że istnieją w literaturze – i polskiej, i światowej – lepsze wzorce.

Z drugiej strony, jeśli Stephen King „wypuszcza” corocznie dwie powieści, to wie, co robi. Pojawiające się na rynku nowe książki pisarzy wywołują nawrót zainteresowania tytułami wcześniej wydanymi, które zawsze można wznowić, wydać inaczej, w innym opakowaniu itd., itp. Pisarz na fali znajduje ponadto dodatkowe sposoby zarabiania, i to często przewyższające tantiemy autorskie płacone przez wydawców. Najsmaczniejsze konfitury podsuwają im film, telewizja, nie należy też lekceważyć np. producentów gier komputerowych, o czym coś wie Tom Clancy czy, u nas, Andrzej Sapkowski. Słowem, autor poważnie traktujący swój zawód i stan swego konta musi czerpać przykład z Aleksieja Stachanowa (młodzieży uświadamiam, że był to sowiecki górnik, który w połowie lat 30. ubiegłego stulecia pobił wszelkie możliwe i niemożliwe rekordy wydobycia węgla, inicjując masowy ruch współzawodnictwa pracy – K.M.).

[srodtytul]Garnitur Himilsbacha[/srodtytul]

Na koniec trzeba oddać głos prawdziwemu specjaliście „w tym temacie”. Jan Himilsbach swój autobiograficzny dramat zatytułował „Moja oszałamiająca kariera literacka”. Rzecz traktująca – w dużym skrócie – o przemianie narratora-autora z kamieniarza w pisarza zawiera między innymi scenę ukazującą, jak na początku lat 50. bohater trafia w Związku Literatów Polskich do opiekuna Koła Młodych. Ten orzeka wprawdzie, że przyniesione mu do oceny wiersze z całą pewnością wierszami nie są i wyróżniają się jedynie błędami, ale za to wręcza adeptowi trudnej sztuki pisarskiej: koszulę, buty i garnitur. Ten ostatni, co z dumą opiekun podkreśla, kupił w Taszkiencie i przewiózł go przez cały szlak bojowy od Lenino do Berlina. Hojnym ofiarodawcą był Arnold Słucki, twórca niezapomnianego tomu poetyckiego „Słońce nasz towarzysz”.

Młodszym czytelnikom uświadamiam, że Słucki uchodził za subtelnego, nieco mistycyzującego liryka i znawcę „świętych ksiąg marksizmu” – co często chodziło w parze, a nie kto inny jak Himilsbach był twórcą wiersza (!) o najdłuższym w historii powojennej literatury polskiej tytule: „List do Achmeda Sulejmana z Sudanu, który w drodze do ojczystego kraju z Festiwalu Młodzieży i Studentów w Moskwie odwiedził Polskę”.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że kto jak kto, ale Jan Himilsbach zrobił karierę. Tyle że do wymogów stawianych przez popkulturę mającą się nijak.

Wbrew nasilającym się utyskiwaniom Kasandr wieszczących kres epoki Gutenberga, pracując „w słowie”, wciąż można zrobić karierę, i to olśniewającą. Pod warunkiem jednak, że będzie to słowo w języku angielskim i nie poniesie ze sobą przesadnych ambicji intelektualnych.

Na to, że kariera literacka w dobie popkultury staje się udziałem jakiegoś autora piszącego po niemiecku, hiszpańsku (tak, tak!), włosku, nie wspominając już o tak egzotycznym języku jak polski, nie ma szans najmniejszych. Niezależnie od tego, komu czcigodne gremium Akademii Królewskiej w Sztokholmie przyznawać będzie kolejne Nagrody Nobla, te bowiem od dawna już nie kreują pisarskich sukcesów, a śmiem twierdzić, że nie decydują nawet o randze poszczególnych twórców. Z faktu, że media zajmują się literaturą raz w roku, jesienią, właśnie przy okazji ogłaszania werdyktu noblowskiego, wyciągany jest z gruntu fałszywy wniosek, jakoby to ta nagroda koronowała kariery artystów i rzemieślników słowa.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą