Wbrew nasilającym się utyskiwaniom Kasandr wieszczących kres epoki Gutenberga, pracując „w słowie”, wciąż można zrobić karierę, i to olśniewającą. Pod warunkiem jednak, że będzie to słowo w języku angielskim i nie poniesie ze sobą przesadnych ambicji intelektualnych.
Na to, że kariera literacka w dobie popkultury staje się udziałem jakiegoś autora piszącego po niemiecku, hiszpańsku (tak, tak!), włosku, nie wspominając już o tak egzotycznym języku jak polski, nie ma szans najmniejszych. Niezależnie od tego, komu czcigodne gremium Akademii Królewskiej w Sztokholmie przyznawać będzie kolejne Nagrody Nobla, te bowiem od dawna już nie kreują pisarskich sukcesów, a śmiem twierdzić, że nie decydują nawet o randze poszczególnych twórców. Z faktu, że media zajmują się literaturą raz w roku, jesienią, właśnie przy okazji ogłaszania werdyktu noblowskiego, wyciągany jest z gruntu fałszywy wniosek, jakoby to ta nagroda koronowała kariery artystów i rzemieślników słowa.
W istocie, kto tę karierę zrobił, a kto nie, pokazują rankingi „Forbesa” wykładające kawę na ławę w kwestii, dlaczego to każdy człowiek na kuli ziemskiej – a przynajmniej w tych miejscach, gdzie dociera przekaz telewizyjny – wie, kim jest Joanne K. Rowling czy Stephen King, a zwykle nie ma pojęcia, kto to taki np. Wisława Szymborska, Elfriede Jelinek czy Jean-Marie Gustave Le Clezio. Oczywiście laureatom Nagrody Nobla nie grozi bieda, daleko im jednak do tego, by się znaleźć na wysokich miejscach list najlepiej zarabiających, a to znaczy – najbardziej poczytnych pisarzy.
Czy nam się to podoba czy nie, literatura naszego czasu stała się produktem rynkowym, takim jak wszystkie inne, i podlega rynku tego prawom. A one – nieco tylko wulgaryzując sprawę – mówią: pisarz, który zrobił karierę, to pisarz bogaty.
[srodtytul]Pieniądz pozostaje pieniądzem[/srodtytul]