Prom do Nain

Labrador na mapie przypomina masyw górski zwrócony dwoma szczytami ku Północy. Owe szczyty to tępy występ Ungavy i wysmukły trójkąt Labradoru właściwego rozdzielone – jak przełęczą – zatoką Ungava.

Publikacja: 20.02.2010 14:00

Nain, najdalej na północ położona osada na Labradorze

Nain, najdalej na północ położona osada na Labradorze

Foto: BEW, Richard Mbewe RM Richard Mbewe

Red

Goose Bay leży u podnóża trójkąta i jest najbardziej wysuniętą na północ osadą na Labradorze, dokąd można dotrzeć samochodem. Dalej drogi nie ma, a ten przerywany szlak na mapie wzdłuż brzegu, jakby ktoś próbował niezdarnym ściegiem przyfastrygować ląd do morza, to farwater promu. Po drodze prom zachodzi do portów Rigolet, Makkovik, Postville, Hopedale, Natuashish i Nain. Na północ od Nain ludzie obecnie nie zamieszkują (Hebron zlikwidowano w latach 50.), dlatego w Nain prom zawraca.

?

W naszym obozie rejwach od rana, aż ptaki na okolicznych drzewach zamilkły. Krzysiek i Łukasz przepakowują się z auta na prom. Wyjeżdżając w pośpiechu z Toronto, nawrzucali masę rzeczy do bagażnika i teraz muszą wybierać to, co niezbędne, bo forda zostawiamy w Goose Bay. Ktoś porównywał wędrowanie na Północ do wysokogórskiej wyprawy i miał rację. Dotychczas poruszaliśmy się od kempingu do kempingu, przed nami ostatni odcinek jak atak szczytowy kolejką na Gubałówkę. Z powrotem będziemy już tylko opuszczać się w dół.

Popijam zieloną herbatę (z miodem), kreśląc esy-floresy w notesie. W odróżnieniu od kumpli nie mam co przepakowywać, od dawna mieszczę się w jednym plecaku. Dla mnie labradorska wycieczka to zaledwie epizod dłuższej włóczęgi. Ot, wyszedłem z Kondy na piechotę do Wielkiej Zatoki, później popłynąłem na statku do Pietrozawodska, dalej pociąg do Moskwy i przesiadka na Warszawę, a dopieroż stamtąd samolotem do Toronto. Droga dawno mnie nauczyła: mniej weźmiesz, dalej zajdziesz.

Parę dni przed wyjazdem na Labrador gościłem w Kondzie Biereżnej włoskiego pisarza podróżnika Paola Rumiza, którego przyprowadziła do nas Monika Bulaj. Paolo niedawno skończył książkę śladami Hanibala i wybrał się na kolejną wyprawę, tym razem od Murmańska do Bosforu, by opisać wschodnie rubieże Unii Europejskiej. Największe wrażenie zrobił na mnie nieduży plecak Rumiza, w którym mieściły się jedna koszula na zmianę, parę par skarpet, sweter, zapasowe spodnie, przybory toaletowe, ręcznik i dwie mapy. Widząc moje zdziwienie, Paolo pochwalił się notesami (sporządzonymi na zamówienie), były poręczne i zajmowały niewiele miejsca. Powiedział też, że od lat nie wozi ze sobą żadnej książki, woli czytać krajobrazy i twarze ludzi po drodze, bo książka jest jak ojciec, bierze cię za rękę i prowadzi za sobą. Monika na boku wyjaśniła, że to bzik Rumiza, który z podróży na podróż ogałaca swój bagaż, przygotowując się tym samym do ostatecznej wyprawy.

Przy pożegnaniu Paolo dał mi jeden z tych swoich notesów na drogę, a w nim wspaniały wiersz – jako motto. Że podróż to budowanie mostów i zarazem burzenie ich za sobą, nie szukanie pewności, ale rezygnacja z niej, stawianie wszystkiego na jedną kartę, jak życie od początku, i że podróżowanie to chodzenie, a więc opowieść, która jest naszą jedyną towarzyszką.

?

Prom nazywa się „Northern Rangers” i kursuje co pięć dni, bo tyle czasu trwa rejs. Zabiera stu trzydziestu jeden pasażerów, z których większość stanowią Inuici zamieszkujący nadbrzeżne osady. Nieliczni biali turyści wśród nich od razu się wyróżniają – są podekscytowani i wszędobylscy! Od wejścia na pokład nie mogą usiedzieć na miejscu, robią zdjęcia, gadają przez telefony komórkowe, przecierają optykę (okulary i lornetki), sprawdzają karty kredytowe (czy są na miejscu?), na przemian to zdejmują, to zakładają kurtki i czapki i tylko patrzeć, jak zaczną sztuczne zęby z gęb wyciągać, czyścić i z powrotem do gąb wkładać. Bo wszystkie te gadżety (telefony komórkowe, aparaty cyfrowe, karty kredytowe) to protezy, bez których biały człowiek nie potrafi już przeżuwać rzeczywistości.

Obok mnie o poręcz pokładu oparła się śliczna Eskimoska (podobna do Tuli znad Hatydy) i choć spoglądała w dół, czułem, że jest bardziej świadoma mojej obecności niż włoska turystka, która zza moich pleców trzaskała zdjęcia, majtając mi po głowie rękawem od bluzy. Tymczasem załadunek promu się przeciągał. Dla wojażerów to zwłoka i zamieszanie, cóż bowiem ciekawego może być w przemieszczaniu dźwigami towarów ze składów do ładowni, w krzątaninie ludzi, spośród których nie wiadomo, kto odprowadza, a kto płynie z nami, nie mówiąc o widoku samego portu, tutaj nie ma co fotografować.

Co innego tubylcy, dla nich załadunek promu to gardłowa sprawa, bo przecież ładowano ich skarby (przede wszystkim modne dziś quady), a poza tym co za intryga – kto kogo odprowadza, a kto z kim nie przyszedł, bo się obraził albo się rozeszli? Śliczna Eskimoska czytała każdą twarz jak książkę, dla nas był to jedynie anonimowy tłum kłębiący się w dole u trapu.

Inaczej też zaczynamy rejs. Inuici usiedli całymi rodzinami w dużym salonie na pokładzie, bagaże mając pod ręką, dzieci na oku. My błądzimy po korytarzach, przepychając się z bagażami w ciasnych przejściach, szukamy swoich kajut, zajmujemy koje, rozkładamy rzeczy na półkach i znów błądzimy w poszukiwaniu toalet i pryszniców z ciepłą wodą, potem przemarsz do stołówki, ażeby się zapoznać z menu. Och fuck, za żarcie przyjdzie płacić, a myśmy myśleli, że będzie włączone do ceny biletu, i nie wzięli ze sobą nawet herbaty.

Mimo więc, że płyniemy na tym samym promie „Northern Rangers”, w rzeczywistości poruszamy się osobnymi ścieżkami, które czasem biegną równolegle, ocierając się w jakimś ciasnym przejściu na schodach, nigdy razem!

Rzeczywistość tubylcza przypomina pajęczynę, w której nici snują się wszerz i w głąb, tworząc świat wielowymiarowy i niejednoznaczny, każde drgnięcie rozchodzi się w nim z szybkością plotki.

W świecie tubylców byle góra na horyzoncie ma swoją opowieść, byle zatoka – legendę, podczas gdy dla turystów są to zaledwie interesujące obiekty do zdjęcia, zwłaszcza jeśli słońce efektownie wygląda zza chmur i tęcza w deszczu się łamie.

I jeszcze jedno! Zwróciłem uwagę, że tubylcy patrzą, jakby wyglądali z głębi siebie przez wąskie szczeliny oczu, natomiast biali turyści bez przerwy wyłażą ze skóry, gapiąc się bezmyślnie na lewo i prawo.

?

Wątpię, czy ktoś zgadłby, co wznieciło pierwsze emocje na pokładzie promu śród turystów? Widok wieloryba? Bynajmniej. Góra lodowa na horyzoncie? Nie. Miraż na Jeziorze Melville’a? Też nie. Biały niedźwiedź na brzegu? Skądże. Pierwszą sensację na naszym promie wywołały ćwiczenia NATO.

Siedziałem na górnym pokładzie zatopiony w lekturze. Nie zdążyliśmy daleko odejść od Goose Bay, Jezioro Melville’a na tym odcinku było mało ciekawe. Raptem w niebie po prawej coś zawarkotało, a na promie larum! Lornetują z dziobu, fotografują jeden przez drugiego.

Uniosłem głowę. Pod światło trudno było rozpatrzeć, oczy same się mrużyły. W odległości paruset jardów na jeziorze kołysał się kuter, nad nim krążył helikopter. Wielkie mi mecyje, pomyślałem, nie rozumiejąc tej gorączki, i wróciłem do książki. Dopiero później Kasprzyk mi wyjaśnił, że to nie był zwykły kuter, lecz prawdziwa korweta, która wyławiała płetwonurków zrzucanych ze śmigłowca.

Okazuje się, że w Goose Bay jest baza NATO – zaiste bicz boży dla Labradoru. Porównując działania paktu atlantyckiego do bicza bożego, Krzychu bynajmniej nie poetyzował. Bieda na Półwysep Labradorski spada z nieba. Chodzi o loty treningowe na niskich wysokościach, które rozpoczęto tu w późnych latach 80. Brało w nich udział sześciu członków NATO: Kanada, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Niemcy, Włochy oraz Holandia. Znaczenie niskich lotów polega na tym, że radar przeciwnika ich nie wykryje, wzgórza terenu tworzą osłonę. Nie należy jednak zapominać o skutkach ubocznych.

Przelot na wysokości trzydziestu metrów ponad ziemią daje natężenie do 140 decybeli, podczas gdy już przy 110 decybelach ludzie odczuwają silne bóle. W niektórych regionach odbywano po 25 lotów dziennie (w sumie w 1988 roku odbyto siedem i pół tysiąca), a w latach 90. dochodziło nawet do dwudziestu tysięcy rocznie... Odbijało się to na tubylcach, zwłaszcza na dzieciach – bezsenność, strach i poczucie zagrożenia. A u zwierząt nastąpiły zakłócenia reprodukcji, karibu i ptaki gubiły szlaki migracyjne. Do tego dochodzi efekt ponaddźwiękowy (tzw. Sonic Boom...) polegający na tym, że przy przekraczaniu przez samolot bariery dźwięku wytwarza się potężna fala powietrza, która uderzając z hukiem o ziemię, rozrywa Indianom namioty i wyrzuca ławice martwych ryb z wody. Emisja spalin i częściowe zrzutki paliwa trują powietrze, glebę i wodę. Mikrofale urządzeń radarowych i komunikacji radiowej przy dużym natężeniu przez dłuższy czas powodują bezpłodność i poronienia u ludzi i zwierząt, a opiłki żelaza, rozsiewane w powietrzu, by zakłócić systemy laserowe, opadają na tundrę jak żelazny śnieg.

Rzecz jasna mnożą się protesty (zarówno Indian i Inuitów, jak i różnych organizacji ekologicznych) i niekiedy przynoszą skutek w postaci ograniczenia lotów, a w pewnych przypadkach ich zawieszenia. Nad niektórymi terenami całkowicie zakazano ćwiczeń, zwłaszcza tam, gdzie znajdują się osady tubylców, ale często zakazy pozostają tylko na papierze. Na kontynuowanie treningów naciskają Europejczycy i płacą za nie rządowi kanadyjskiemu, tłumacząc, że przecież Kanada ma rozległe dzikie i puste tereny, gdzie nikomu nie powinno to przeszkadzać. Dla Europejczyków Innu, Inuici czy karibu – to nikt.

W 1990 roku Kasprzyk był na spotkaniu w Toronto, gdzie przedstawiciel Innu opowiadał o zrzucaniu na Labrador podczas treningów NATO bomb wypełnionych cementem. Podobno całe połacie tundry zostały zabetonowane. Później zaś przypadkowo natrafił w Internecie na informację, że w Iraku używano nowych bomb z cementem. – Być może gdzieś tutaj sprawdzano te bomby?

Do innych turystycznych atrakcji tego rejsu zaliczyć można wieloryby, góry lodowe i portowe sklepy. Wieloryby ukazywały się jedynie z oddali i na fotkach wychodziły jako ogromne kłody dryfujących drew. Góry lodowe – w porównaniu z tymi, które widywałem na Morzu Barentsa – przypominały raczej wyliniałe łabędzie. A sklepy portowe były oszałamiająco puste. Czyżbym po to zjechał szmat świata?

Przyglądam się współpasażerom z kajut. Tłusty fotograf z Teksasu w niedopiętych dżinsach brzuch wywalił nad paskiem, twarz ocienił rondem kowbojskiego kapelusza i ciągle coś żuje, perorując, że Barack Obama nie ma szans w wyborach na prezydenta, bo czarny to u nich nie przejdzie. Włoszka, co mię rękawem trąciła, Sandra Pinnelli, pisze książkę o Saamach i Inuitach, ale na Kolskim nie bywała. Para emerytów z Nowej Fundlandii, dwoje turystów z Wenecji, , my i jeszcze kilku wesołych helaków. Helakami Eskimosi nazywają białych ludzi – od słowa „hello”. Huxley w „Along the road” pisał o turystach, że to mroczne plemię.

?

Pora kończyć. Labrador od początku mi się nie pisał. Może dlatego, że przywykłem do tempa non troppo, a nie do canadian surfing pod Roberta Planta. A może dlatego, że nie czułem ludzi obok, nie znając ich narzeczy? Ani ich rękodzieła. Od początku nie było o co wydeptywać słów, nie słyszałem ziemi (rzeczywistości) pod stopami.

W bagażu z Półwyspu Labradorskiego przywiozłem motto o życiu, które jest zbyt krótkie, aby się spieszyć. Podsunęła mi je rozmowa z Aleksem, starszyzną Inuitów labradorskich na promie do Nain. Al porównał tropy koczowne Inuitów z drogą białego człowieka.

– Biały człowiek zawsze zmierza najkrócej do celu, my zaś chodzimy dokoła. Biali żyją w czasie, Inuici w przestrzeni. Wy macie ileś tam lat, żeby jak najwięcej zdążyć, nam do przejścia zostały określone mile, a więc im wolniej kroczymy, tym więcej widzimy. Mile od tego nie tracą.

Powiedział też, że wkrótce zmienię kierunek z północy na wschód. Zdziwiony spytałem, dlaczego. – U nas każdy wiek ma swoją stronę świata. Dzieciństwo, za które odpowiada tuk-tuk, czyli ren po eskimosku, obraca się na wschód, młodość na południe, dojrzały wiek idzie na zachód, a starość odchodzi na północ. Ty skoro zaczniesz drugi krąg.

Na pożegnanie dał mi swojego inuksuka, czyli kamiennego człeka. To ich drogowskaz w tundrze. I znak rozpoznawczy. – Teraz jesteś Inuk – machnął mi, schodząc w Herbon po trapie. Jeszcze tej nocy wypływał na foki. Focza tusza daje nam życie. To jadło, światło i dom.

– Zamieniłbym całą tę labradorską ekskursję na trzy – cztery doby polowania z tobą, Al – rzuciłem mu w ślad.

Kenneth White skończył Niebieską drogę w Ungavie. Ja w Nain. Na pożegnanie wykąpaliśmy się z Krzysiem w miejskim ścieku, który akurat w tym miejscu uchodził do Morza Labradorskiego. Skądże mogliśmy wiedzieć, że wymachując rękami z nadbrzeża, tuziemcy nas ostrzegają. Byliśmy przekonani, że tak żywiołowo oddają nam wyrazy uznania.

W Nain doszło do mnie (na koniec), że nie chodzi o różnicę między wojażerem a włóczęgą, lecz o bycie na ziemi tuziemcem – nie przejazdem.

?

Epilog naszej wycieczki na Labrador miał miejsce w barze Dyspensa w Toronto. Bar wybrał Duke Redbird (Czerwony Ptak w narzeczu Odżibejów), poeta, pieśniarz, szaman i przywódca Indian „nielegalnych” – to znaczy tych, którzy się nie legalizują, bo nie ma komu – nie uznają rządu białych w Kanadzie. Swego czasu występował w ich imieniu przed angielską Elżbietą.

Czerwony Ptak uświadomił mi, jak bardzo agresywna jest biała kultura Księgi, chleba i wina. Zaczął od wina.

Drugie kultury proponowały inne używki: konopie, kaktus, grzyby, liście koki. Represywna kultura białych położyła na nie łapę, mówiąc, że to narkota. Głosi wyłącznie alkohol! Niedawno nawet tytoń jęli prześladować.

Czerwony Ptak widział dziwne zbieżności ostatniemi czasy – Indianie, którzy przestają pić, wracają do wiary przodków, a Indianie wracający do wiary przodków przestają pić.

– Nie przeklinam, Mar, alkoholu. Sam piłem ze trzydzieści lat na zabój. Z tamtych lat wyniosłem, że drzewo woli pijanego, który się o nie oprze, obejmie i pogładzi, niżeli trzeźwego, który jeno patrzy, jak je wyciąć. Ale alkohol jest nie dla nas. Alkohol sprawia, że zapominamy o świadku w sobie.

Co do chleba, to odbierali nam ziemię, by ją obsiać. Gonili nas z żyznych terenów, gdzie dużo trawy i bizonów. Wszystkie bizony wystrzelali. A w chrześcijańskich misjach chleb w ciało przemieniali i popijali je krwią. Wszystko to wywiedli z Księgi. Nawet czas z kolistego stał się linearny i pobieżał donikąd. Odżibejowie oglądają się do tyłu – za się. Wasz Bóg dał Adamowi przyrodę do okiełznania, a temu ciała do kiełznania nie wystarcza i je przedłuża. Nogi przedłużył o koła, ręce – o muszkiety, dzisiaj rakiety, oczy – optyka, umysł – elektronika. Historia to progres. My mamy mit. Odżibejowie historii nie przyznają.

– U Indian nawet na własne imię trzeba zasłużyć. Nie od razu się nadaje. Wasze maleństwo dostaje imię: Józuś, Mania, i zabawki swoje: konik Józusia, szmacianka Ani. Nasze dzieci są bezimienne, dopóki Duch imienia nie ujawni. Wszystko, czym się bawią, jest wspólne. Jak z cieniem drzewa na pustyni. Biały się pcha, że to jego miejsce. Ma prawo na swój kawałek cienia. A Indianin wie, że to cień drzewa.

Na pożegnanie Czerwony Ptak uścisnął mnie do zdjęcia na tle makatki Don’t BOOZE i szepnął: – Od wina rodzi się poczucie winy, Mar.

Czerwony Ptak użył angielskiego słowa „wittnes”. Długo myślałem, zanim do mnie doszło, że chodzi o siaksina z Upaniszad.

Goose Bay leży u podnóża trójkąta i jest najbardziej wysuniętą na północ osadą na Labradorze, dokąd można dotrzeć samochodem. Dalej drogi nie ma, a ten przerywany szlak na mapie wzdłuż brzegu, jakby ktoś próbował niezdarnym ściegiem przyfastrygować ląd do morza, to farwater promu. Po drodze prom zachodzi do portów Rigolet, Makkovik, Postville, Hopedale, Natuashish i Nain. Na północ od Nain ludzie obecnie nie zamieszkują (Hebron zlikwidowano w latach 50.), dlatego w Nain prom zawraca.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy