Myśleliśmy, że Bakijew jest królem. A okazał się zwykłym pionkiem. I dlatego jednym ruchem można było go zrzucić z szachownicy – mówi Bołotbek Szamszyjew, najsłynniejszy kirgiski reżyser, którego w pięciomilionowym kraju znają nie tylko elity, ale mieszkańcy zagubionych w górach wiosek. Jego gorycz jest tym większa, że właśnie on,po Rewolucji Tulipanów namawiał członków zwycięskiej opozycji do wysunięcia Bakijewa jako kandydata na prezydenta. I choć nie chce mi tego mówić, to wspierał prezydenta aż do końca.
Kurmanbek Bakijew okazał się nie tylko pionkiem w wewnętrznej kirgiskiej rozgrywce, ale przede wszystkim w rozgrywce geopolitycznej. Każdy, kto rządzi w Kirgizji, jest na tę grę skazany. – Jesteśmy takim górzystym, wysoko położonym miejscem, gdzie przychodzą wielcy tego świata, by popatrzeć, co się dzieje w Afganistanie i całej Azji Centralnej. Żadne z mocarstw, ani USA, ani Rosja nie zrezygnują z miejscówki w sercu tego regionu – mówi Szamszyjew.
Były prezydent usiłował lawirować między mocarstwami. Nie jest to łatwe, ale Bakijew okazał się wyjątkowo niezręczny. Jak sugerują jego byli współpracownicy, o jeden raz za dużo nastąpił na odcisk Rosji.
Ponad rok temu wziął od Rosji olbrzymi kredyt, zapewniając równocześnie, że nie przedłuży z USA umowy o funkcjonowaniu ulokowanej pod Biszkekiem bazy Manas. Kilka miesięcy później zażądał od Amerykanów trzykrotnie wyższego czynszu za bazę i umowę przedłużył.
– Kroplą, która przelała czarę, było włączenie się do gry Chin. Rosja zwodziła nas od dawna, że włączy się w finansowanie budowy hydroelektrowni w Kambar–Ata. W końcu Bakijew miał dość czekania. Jego syn Maksim pojechał do Pekinu, podpisał umowę. Kilka tygodni potem Rosja dwukrotnie podniosła ceny za energię, a wszystkie rosyjskie media zaczęły zamieszczać materiały krytykujące skorumpowany reżim Bakijewa – mówi dawny współpracownik prezydenta.
[srodtytul]Szczerość pani ambasador[/srodtytul]
Czy wierzy pani, że wydarzenia, które zmieniają bieg historii, mogą zależeć czasem od jednego człowieka? Od tego, jak zachowa się w pewnym momencie? Bo tak było w Kirgizji – mówi nieoczekiwanie jeden z moich rozmówców.
Kiedy przestaje działać dyktafon, zamyka się notes, można usłyszeć czasem najciekawsze rzeczy. Tak, jakby cała długa rozmowa była jedynie wstępem do tego, co naprawdę ważne. Politycy tracą czujność, przestają kryć za zasłoną gładkich frazesów. A czasem chcą wyrzucić z siebie coś, co ich dręczy.
Historia, którą usłyszałam w jednym z gabinetów w Biszkeku, opowiada o tym, dlaczego opozycja w Kirgizji zaczęła się zwracać w kierunku Rosji. Jej morał mówi, że hipokryzja jest lepsza niż brutalna szczerość.
– Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby pani ambasador USA choć trochę zachowywała pozory. Gdyby nie dała nam odczuć, jak bardzo jesteśmy nieważni. Te wszystkie ponure historie z prześladowaniem politycznych oponentów Bakijewa, wyrzucaniem dziennikarzy przez okno, kompletnie jej nie obchodziły. Nawet nie starała się tego ukryć – mówi mój rozmówca.
Nie ulega wątpliwości, że w ciągu ostatnich paru lat cała polityka USA w rejonie Azji Centralnej kompletnie się zmieniła. Stany Zjednoczone dostały nauczkę, kiedy zaprotestowały, gdy rządzący Uzbekistanem Islam Karimow kazał wojsku strzelać do manifestantów w przygranicznym Andiżanie. Wtedy Karimow wyrzucił Amerykanów z Uzbekistanu, zamykając dla nich dwa olbrzymie lotniska wojskowe. I odtąd Departament Stanu zaczął prowadzić pozbawioną sentymentów politykę pragmatyczną.
Opozycja w Kirgizji musiała zdawać sobie z tego sprawę. Łatwiej byłoby jej przełknąć gorzką pigułkę, gdyby osłodzono ją nawet zdawkowym i obłudnym współczuciem.
– Kiedy parę miesięcy temu spotkaliśmy się w ambasadzie z wysłannikiem Departamentu Stanu, skarżyliśmy się, że Stany Zjednoczone przestały się interesować, jak łamie się u nas prawa człowieka. Powiedzieliśmy: dla was priorytetem jest baza w Manas i nic innego się nie liczy – opowiada mój rozmówca. – Usłyszeliśmy lodowate: każde państwo ma swoje priorytety.
Nikt nie lubi myśleć, że jego los nie ma kompletnie znaczenia, a on sam jest tak bardzo nieważny, że można mu to otwarcie powiedzieć.
– Pewne detale mają znaczenie. Widzieliśmy, jak bardzo przyjacielskie są związki ambasady USA z klanem Bakijewów. Pani ambasador niemal co wieczór jadała kolację z Maksimem. Jej mąż jest wysokiej rangi wojskowym i może dlatego patrzyła ona na sytuację jego oczami – mówi znany kirgiski opozycjonista.
W pewnym momencie opozycjoniści zaczęli jeździć po wsparcie do Moskwy. Tajemnicą poliszynela jest w Biszkeku fakt, że spotkania te aranżował pewien kirgiski politolog mający rosyjskie obywatelstwo. Najpierw były to rozmowy z niezbyt znaczącymi politykami, drugim garniturem rosyjskich deputowanych. Potem wprowadzano ich do coraz ważniejszych gabinetów. Aż wreszcie, w przeddzień rewolucji, jeden z czołowych opozycjonistów Temir Sarijew nieoczekiwanie pochwalił się, że opozycja ma wsparcie samego Putina.
– Nikt nie ma wątpliwości, że Rosja jest cyniczna. Ale Rosja nigdy nie mówiła, że będzie chronić prawa człowieka, a USA – tak. Więc nie mogliśmy Amerykanom wybaczyć, że tak kompletnie z tego rezygnują – mówi były opozycjonista.
[srodtytul]Telefony o północy[/srodtytul]
Musi pani porozmawiać z Tochtaim. To ona szła na czele ludzi na Biały Dom. Ale uprzedzam: zachowuje się trochę histerycznie – mówi mi Czołpan Dżakupowa, obrończyni praw człowieka.
Tochtaim Umieteljewa wyznacza mi spotkanie w Hyattcie. To forpoczta i zarazem twierdza zachodniej cywilizacji w Biszkeku. Rozległy teren otoczony jest wysokim ogrodzeniem. Przy wewnętrznym szlabanie czuwają ochroniarze i przyrządem do wykrywania materiałów wybuchowych kontrolują każdy wjeżdżający samochód.
Kiedyś w Hyattcie zatrzymywali się inwestorzy i dyplomaci. Wszyscy biznesmeni anulowali jednak rezerwacje i należy wątpić, by w przewidywalnej przyszłości pojawili się w Biszkeku. Hotel stał się miejscem konferencji przedstawicieli OBWE i innych instytucji międzynarodowych, którzy wizytują porewolucyjną Kirgizję.
Pięćdziesięciokilkuletnia Tochtaim, którą spotykam w kuluarach po zakończeniu kolejnej konferencji, nie przypomina innych, ubranych w garsonki i elokwentnych przedstawicielek opozycji. Trudno ją zaklasyfikować, pytam więc, czym się zajmuje i nie otrzymuję jasnej odpowiedzi prócz tego, że jej mąż jest zamożnym człowiekiem.
– Tłumem nie miał kto kierować. Chłopcy wzięli mnie pod ręce i niemal nieśli. W pewnym momencie zasłonili mnie i po chwili cudza krew zalała moją bluzkę. Jak zasnę, to czuję ich konwulsyjnie zaciskające się dłonie. Płaczę, biorę leki. Wszyscy uważają, że jestem histeryczką – mówi Tochtaim.
Mówi też to, co z goryczą powtarzają inni uczestnicy zajść: na placu przed Białym Domem zabrakło opozycjonistów, którzy weszli potem w skład tymczasowego rządu. Dzień wcześniej zostali zatrzymani w areszcie śledczym i właśnie ich uwolnienia żądano podczas demonstracji. Kiedy wypuszczono ich z aresztu, tłum triumfalnie zaniósł ich na ramionach na plac. Bardzo szybko jednak z tego placu zniknęli.
– Zajęli się dzieleniem tek. Każdy minister ma trzech zastępców, by skorzystała każda z opozycyjnych partii. Stanowiska rozdaje się w nagrodę, szofer wicepremiera został akimem, czyli szefem regionu – mówi Tochtaim.
Kilka tygodni po obaleniu prezydenta Bakijewa w Kirgizji panuje chaos. Nawet w Biszkeku nikt nie ma poczucia bezpieczeństwa, nocą ulice się wyludniają. Kryminalne bandy ściągają od przedsiębiorców haracz, powołując się na kontakty z nową władzą i grożąc, że krnąbrni zostaną wpisani na listę wrogów narodu.
– Nocą odbieram telefony. Wyzywa się mnie od bakijewskich dziwek, bo protestowałam przeciwko przejmowaniu przez rząd tymczasowy mediów. Ostatnio służba bezpieczeństwa wkroczyła do jednej z agencji prasowych, by ją zamknąć – mówi Czołpan Dżakupowa. – Jeśli Kurmanbekowi Bakijewowi potrzeba było paru lat, by skorumpowała go władza, to teraz dzieje się to znacznie szybciej.
[srodtytul]Drugi Afganistan[/srodtytul]
Co mam myśleć o znajdującej się na naszym terytorium amerykańskiej bazie w Manas? Przecież to dzięki niej Amerykanie mogą skuteczniej walczyć z naszymi braćmi w Afganistanie – docieka czytelnik (imię i nazwisko do wiadomości redakcji), który pisze do rubryki poświęconej islamowi ukazującej się w jednej z kirgiskich gazet. – Sprawa nie jest jednoznaczna – odpowiada imam. Wprawdzie Prorok mówi, że kiedy ręka boli, całe ciało też boli. Ale z drugiej strony przecież w Afganistanie nie toczy się dżihad, święta wojna. Czy mamy więc wspierać narkotykowych baronów?
Trudno być uczciwym muzułmaninem w Kirgizji. Bo, jak skarży się w innym liście niejaki Ismail, który prowadzi swoją firmę, prawie wszyscy klienci żądają lewych faktur. Ismail zastanawia się więc, czy nie porzucić biznesu, który zmusza go do grzechu. I znów imam radzi roztropnie. Handel jest czcigodnym zajęciem, oszustwo jest grzechem, ale przecież trzeba zarabiać na utrzymanie, więc każdy musi rozważyć sprawę we własnym sumieniu.
Coraz więcej Kirgizów chce żyć zgodnie z zasadami szarijatu. Na południu kraju, gdzie długo ukrywał się obalony prezydent Bakijew, islam jest wyjątkowo silny, zwiększają wpływy organizacje fundamentalistyczne. Rosną obawy, że Kirgizja może się stać drugim Afganistanem.
– Kiedy kręciłem film dokumentalny o tzw. basmaczach walczących z władzą radziecką, zrobiłem dokładne badania. Okazało się, że ostatni basmacze walczyli w górach jeszcze w 1935 roku. Sami nazywali się mudżahedinami – mówi reżyser Bołotbek Szamszyjew. – Dziś nastroje na południu są wyjątkowo radykalne. Jest wściekłość na władze w Biszkeku, nienawiść do Ameryki i całego Zachodu. Wystarczy iskra, by nastąpił wybuch, a trzeciej rewolucji Kirgizja nie przetrwa.