Studia przekroczą niebawem półmetek. Jeszcze sesja jesienna i trzeci rok. Należało zawczasu wybrać temat pracy magisterskiej. Najłatwiejsze było prawo rolne. Takie panowało przekonanie wśród studentów najmniej ambitnych i już od początku minimalnie zaangażowanych w pragnienie osiągnięcia kariery prawniczej. Także wcale niewykazujących najmniejszego zainteresowania dla problematyki agrarnej. Istotny był jedynie kolejny przekroczony szczebel w postaci egzaminu i oceny w indeksie.
Profesor, kierownik katedry, były minister czegoś tam, bodaj sprawiedliwości, wymagał jedynie wiernego trzymania się nauki przedmiotu zawartej w skrypcie jego wykładów. Literaturę pomocniczą w tym zakresie należało sprowadzić do kilku książek, okraszając to obficie interpretacją ideologiczną. Na przykład wykazać wyższość gospodarki kolektywnej nad indywidualną. Albo skuteczność centralnego planowania w uzyskiwaniu płodów rolnych. Ilustracją jeszcze mogły być osiągnięcia ZSRR w rekordowych zbiorach bawełny na pustynnych obszarach Uzbekistanu, Tadżykistanu zamienionych przez zbiorową mądrość w żyzne pola.
Profesor-minister (bo tak go niektórzy uniżenie tytułowali) egzaminował bez nadmiernych wymagań, znudzony, nieobecny. Uczelnia to była dla niego stacja tymczasowa, oczekiwał zapewne na jakieś stanowisko rządowe. Jeszcze było kilka takich ulgowych kierunków specjalizacji. Choćby prawo pracy. Bez szczególnego wysiłku można było przebrnąć przez ostatni etap. Chłonna pamięć wciąż mnie nie zawodziła i brałem pod uwagę najmniej skomplikowane dziedziny prawniczych nauk potrzebne do ukoronowania studiów w postaci magisterium. Miałem w indeksie znaczną ilość ocen dobrych i bardzo dobrych. Przede wszystkim z takich nauk, jak ekonomia polityczna, podstawy marksizmu-leninizmu, prawo państwowe.
Nie tylko zresztą z tych wodolejskich, rozbełtanych w specyficznym żargonie, z którym z łatwością dawałem sobie radę, mając w zapasie ideologiczno-propagandową erudycję pozyskaną w aktywie ZHP dzielnicy Ochota. Również z tych ściśle jurystycznych i historycznych teorii państwa i prawa, prawa karnego, rzymskiego, historii prawa polskiego i powszechnego otrzymywałem oceny bez poprawek. Dawne zamiłowanie do lektury Encyklopedii Orgelbranda, wydawnictw Arcta, Trzaski, Everta i Michalskiego, starych ksiąg historycznych Szajnochy, Kalinki, Korzona, Seignobosa pozostawiły wiele wiadomości w głowie. Wciąż do nich sięgałem.
Ale to było zainteresowanie prywatne, rodzaj sztuki dla sztuki. Prawdę mówiąc, wcale mnie to studiowanie z myślą o konkretnym zawodzie nie pociągało. Traktowałem zdobywanie ocen i przechodzenie z roku na rok jako grę sportową, hazard. Magister prawa, i co dalej. Tego nie wiedziałem. Nie czułem żadnej iskry powołania. Prokurator, praktyka sędziowska, aplikant adwokacki. Wszyscy oni spełniali podzieloną na trzy głosy rolę wyznaczoną im przez władzę. Najwięcej pozorów niezawisłości zachował adwokat. Ale i tak mocno ograniczony, bronił swego klienta tylko do pewnego stopnia. Często zamieniał się w pomocnika prokuratora. Papuga, kłamczuch, nap... morda. Sięgałem do żargonu kryminalistów i wyszydzałem palestrę. Żadna z tych specjalności nie wchodziła w rachubę. Nie wyłoniła się żadna perspektywa. Starsza moja siostra skończyła prawo i pracowała w arbitrażu gospodarczym jako radca. Schroniła się tam, kalkulując słusznie, że w tej pracy najmniej ją dotknie bicz ideologii. Nie wymagali przynależności do partii, pracowali wraz z nią przedwojenni prawnicy. Poszła na minimalizm, siedziała w bezpiecznej niszy. Ale co to za perspektywa! Muł, nuda, urzędniczy kierat. Problem zwieńczenia studiów tytułem magistra dręczył nieznośnie.
Rodzice bardzo szanowali wyższe wykształcenie. Mówili o tym z uroczystą atencją. Nobilitacja, kariera. Dawne, puste pojęcia. Ojciec nieudolnie naśladował z retoryczną swadą niegdysiejszych orłów palestry, Berensona, Nowodworskiego, Patka, Ettingera. Opowiadał o procesie hrabiego Bispinga, Gorgonowej, Umińskiej. Myślał kategoriami przedwojennymi. Tak nabożnie wymieniał rozmaite tytuły, stopnie naukowe. – Dysertacja doktorska – mówił o jakimś matematyku. – Wyobraź sobie, w tak młodym wieku! Wspominał swoich wykładowców z Wolnej Wszechnicy. Profesora czy docenta, z którym był w kompanii ochotników podczas wojny 1920 roku. Odbywali musztrę na poligonie i sierżant-zupak wyżywał się na niezdarnym, roztargnionym szeregowcu z tytułem naukowym. – Powstań, padnij! – ryczał. – To jest wojsko! A nie żadne tam dyrdymały!