Dziennik północny Mariusza Wilka

Dziennik Północny. Mariusz Wilk o pierwszej zimie spędzonej z dopiero co urodzoną córką w domu nad jeziorem Oniego

Publikacja: 02.10.2010 01:01

Ilekroć Martucha widzi te schody, pokazuje rączką do góry, jakby właśnie stamtąd przychodził do niej

Ilekroć Martucha widzi te schody, pokazuje rączką do góry, jakby właśnie stamtąd przychodził do niej Domowoj, czyli duch domu

Foto: Fotorzepa, MW Mariusz Wilk

Red

[b]10 sierpnia[/b]

[i]Z dnia na dzień
dzień staje się krótszy
    Julia Hartwig[/i]

Tymczasem noce znowu robią się ciemne i... coraz dłuższe. Rano gęsty opar (według Pietra – to gar’ spod Pudoża) unosi się nad rozpalonym Zaonieżem. Z nieba porykuje i co dzień buszują burze niebywałej mocy. Być może ziemia ma już dosyć i usiłuje nas strząsnąć z siebie? Jak renifery otrząsają się z nadojadliwych pasożytów i much.

Trwożny stan w przyrodzie sprawił, że zajrzałem do „Drogi” Cormaca McCarthy’ego, chociaż nie gustuję w katastroficznych powieściach. „Droga” opowiada o świecie postapokaliptycznym, przez który wędruje ojciec z maleńkim synem. Nie wiadomo, co spowodowało kataklizm, może wojna atomowa, może zderzenie naszej planety z asteroidem – zresztą, to nieważne... Świat jest spopielały, słońce w nim nie grzeje, nie ma ptaków, ni zwierząt, ni żadnego jadła, dlatego nieliczni ludzie, którzy przeżyli, polują na siebie dla mięsa. Odłożyłbym „Drogę” szybko, gdyby nie uderzyła mnie myśl autora, że jeśli jesteś dobrym ojcem, to między tobą a śmiercią stoi jedynie twoje dziecko. Coś mnie tknęło.

Od przyjścia Martuchy na świat bardzo często rozmyślam o własnej drodze. Narodziny córki uzmysłowiły mi rychły koniec. Były swoistym przebudzeniem, pałką mistrza zen, który uderza, żeby wyrwać ucznia z letargu błogiej medytacji. Ktoś może się żachnąć, że piszę o rychłym końcu, mając zaledwie 55 lat... No tak, ale przed nią jest droga całego życia, na której ja mogę jej towarzyszyć zaledwie na krótkim odcinku, jeśli nogi pozwolą. Dlatego tak mnie tknęła ta myśl McCarthy’ego.

Wróciłem do początku książki i raz jeszcze przerzuciłem ją strona po stronie, podkreślając zdania typu: „Wiedział tylko, że dziecko to jego racja bytu” albo „... jeden był całym światem dla drugiego”, a gdy doszedłem do epizodu, w którym ojciec siedzi przy śpiącym synku i gładzi go po jasnych, splątanych włosach, porównując głowę dziecka do złotego kielicha, godnego mieścić w sobie Boga, nie miałem już żadnych wątpliwości. To powieść o późnej miłości ojca do dziecka.

Potwierdził to zresztą sam Cormac McCarthy w wywiadzie dla Oprah Winfrey, gdzie opowiadał o swoich doświadczeniach związanych z byciem ojcem w starszym wieku. To była główna inspiracja „Drogi”.

[b]12 sierpnia[/b]

Martucha kończy roczek. Chociaż na dobrą sprawę ma już nieco więcej, wszak dla mnie – jak dla Saami – życie człowieka zaczyna się w chwili poczęcia, a nie wydostania się z łona matki na świat. Pomnę, jak oglądaliśmy ją na USG. Pływała w wodach płodowych jak w oceanie kosmicznym z „Solaris” Tarkowskiego.

Jeszcze do jej urodzin stanął przed nami dylemat, gdzie żyć z maleńkim dzieckiem: w mieście czy tutaj, w na poły wymarłej wsi. Znajomi doradzali miasto, bo i lekarz pod bokiem, i gorąca woda w kranie, a tutaj, wiadomo, drogi w zimie nie odśnieżają i nie daj Bóg jeśli coś się stanie, to żadne pogotowie nie dotrze na czas. No, a poza tym – pytali – jak sobie dacie radę bez bieżącej wody, w starych izbach, których nie sposób dogrzać do średniej temperatury pokoju? Gdzie prać, gdzie kąpać małą?

O lekarzach nie myślałem, bo gdybym jął rozważać życie z Martuchą od szpitala, to pewnie nigdy bym się nie zdecydował, aby jej to zrobić. A co do tak zwanych udobstw, czyli bieżącej wody i ciepłej toalety – to są udogodnienia dla rodziców, zatem nie należy zasłaniać się niemowlakiem. Natomiast plusów życia w Kondzie jest nieporównywalnie więcej niż w Pietrozawodsku. Po pierwsze, spokój i cisza, żadnych samochodowych alarmów, które rozrywają przeraźliwym wyciem noc w mieście, żadnych sąsiadów za ścianą. Po wtóre, tutaj przyroda wokoło, nie trzeba szukać parku tudzież nabrzeża, żeby zaczerpnąć haust czystego powietrza, wystarczy wystawić małą w wózku przed okno, aby mieć ją na oku, a poszum jeziora i szepty topoli same ją do snu ukołyszą. Po trzecie, tutaj Martucha zaczyna od życia w pięknie, a przecież otoczenie kształtuje um najwcześniej (dopiero potem język, szkoła...), zatem od początku ma znaczenie, na co patrzy, co wącha, co dotyka i do buzi bierze, czy jest to drewno, glina i trawa czy duraluminium, polietylen i beton. Tu jej świadomość formuje przestrzeń wielkiego domu, bursztynowe cętki światła na podłodze, żywy ogień w pieczy, rytm natury, śpiew ptaków i zapachy z dworu, tam atakowana byłaby nieustannie bełkotem reklam (sączących się zewsząd), neonowymi światłami i wonią dezodorantów na zmianę ze spalinami. Po czwarte, tu pierwsze smaki wyrabia świeże jadło – prosto z ogrodu, jeziora i lasu – nie dziwi więc, że Martucha uwielbia razowy chleb maminego wypieku i szczypior, który sama rwie z grządki, w mieście zaś gustowałaby pewnie w jakichś bobovitach... Długo tak jeszcze mógłbym wyliczać zalety życia z dzieckiem w Kondzie, aliści sądzę, że myślącego czytelnika przekonałem.

Nie będę udawał, że było łatwo... Zwłaszcza zima dała nam popalić, choć się do niej zawczasu przygotowaliśmy, remontując podłogi, by od ziemi nie ciągnęło, i uszczelniając izby nad nami, żeby ciepło przez powałę nie uchodziło. Któż mógł przewidzieć, że znowu nastąpi zima stulecia (druga w tym wieku...), mrozem nas skuje i śniegiem zasypie po uszy tak, że większość każdego dnia będę spędzał na jego odwalaniu?

Mimo uciążliwości była to najcudowniejsza zima w moim życiu, bo wszystko było w niej p i e r w s z e, choć po raz wtóry – pierwszy śnieg i pierwsze płomyki na choince, pierwsza Wilia, pierwszy sylwester i pierwszy Nowy Rok. O ile jednak samemu przeżywałem to kiedyś po raz pierwszy, niczego nie kojarząc, o tyle dzięki kontemplacji Martuchy mogłem powtórzyć ten pierwszy raz – z nią. Bo tak naprawdę dzięki córce zacząłem największą podróż swojego życia – wyprawę do prapoczątku. Przy tym nie chodzi o powrót do własnych pierwocin poprzez wspólnotę krwi, to przyjdzie później, kiedy zaczniemy czytać razem bajki, teraz chodzi raczej o zaczątki człowieka w ogóle.

Pamiętam na przykład, że kiedy przysiadałem wieczorem z Martuchą u pieczki (w oczekiwaniu, aż Natasza nagrzeje wodę do kąpieli), obserwowałem, jak u malutki rozszerzają się oczy z zachwytu na widok żywego ognia i od razu się uspokaja, choćby wcześniej kaprysiła. Rozmyślałem wonczas o wielkiej tajemnicy pierwobytnego człowieka, tającej się w głębi naszego jestestwa, acz nieuchwytnej dla współczesnej świadomości, rozpraszanej raz po raz bezlikiem życiowych wrażeń. Pamiętam także wielką radochę Martuchy, kiedy udało jej się stanąć na nóżkach... Była to zaiste radość homo erectusa.

I tak pierwszą zimę przeżyliśmy na pieczce. A że na pieczy laptopy się pławią, niewiele pisałem... Ta zima zostanie w mojej pamięci jako okres wielkiego milczenia, który można porównać do prehistorycznej epoki człowieka – epoki mitu.

[b]18 sierpnia[/b]

Bo życie z Martuchą w domu nad Oniego ma jeszcze jeden wymiar, kto wie, czy nie najważniejszy – czasowy, a raczej bezczasowy. Żyjemy tutaj p o z a c z a s e m... Ilekroć moja dobra znajoma Roma C. z Gdańska zagląda do nas przy okazji swoich profesjonalnych wycieczek na Kiży, tylekroć ociężale opada na otomanę i głęboko wzdycha:

– U was w Kondzie wylatuję z czasu.

Romę czas pogania, wiecznie gdzieś się spieszy i dlatego w pełni rozumiem jej wzdych. U nas presji czasu się nie odczuwa, bo u nas czas krąży jak dzikie gęsi nad głową – jesienią odlatują, wiosną przylatują – a nie biegnie bez sensu po linii donikąd. Nas tu nie gonią żadne zegary, bo ich po prostu nie mamy, kalendarz układa przyroda wedle pory kwitnienia, dojrzewania i zbierania płodów, dni tygodnia nie liczymy, każdy dzień jest świętem, czy to piątek, czy to świątek, co dzień trwa niedziela, budzi nas tutaj słońce (w zimie śpimy dłużej) i godzina – dwie wte lub wewte nie odgrywa roli. Słowem, tu mamy czas wyłącznie dla siebie.

Paradoks czasu polega na tym, że im bardziej się śpieszysz, tym mniej go pozostaje. Bodaj Seneka zauważył, że nie za mało mamy czasu, tylko za dużo go trwonimy. Jeśli więc ograniczysz życie do rzeczy najprostszych, to raptem się okaże, że masz czas na wszystko... Sąsiedzi się dziwują, że podlewam ogród ręcznie, choć poprzedni właściciel naszego domu zamontował na brzegu jeziora pompę, więc można podlewać grządki wodą ze szlaucha wielekroć szybciej. Niby racja, tylko mnie taka ekonomia czasu nie przekonuje. Podlewanie roślin mechanicznym poruszaniem żelaznej wajchy – to w górę, to w dół – samo w sobie jest stratą czasu, jałowym zajęciem. Natomiast gdy depcę ziemię gołymi stopami, łażąc codziennie wzdłuż grządek z wiadrami, to ruchu zażywam i podeszwy masuję, nie mówiąc o doglądaniu każdej rośliny z osobna, bo przecież kapusta innego lania wymaga niż dajmy na to sałata, jedną polewasz szeroką strugą, drugiej jeno liście zraszasz, te potrzebują wiadra na grzędę, tamte półtora, a jeszcze inne – pół wiadra na głowę. To samo dotyczy koszenia trawy... Można się dręczyć benzynową kosiarką, która hałasuje, wydzielając smrodliwe obłoki, a można bawić się zwykłą kosą, delektując ciszą i aromatem ziół. Podobne przykłady mógłbym mnożyć na kopy.

Albo z innej beczki: znajomi pytają, czemu sobie nie założę wodociągu? Do jeziora trzy kroki, mówią, stawiasz elektryczny „nasos”, kilka rur i masz wodę w domu. A ja sobie myślę, na co mi wodociąg, toż jak w zimie zamarznie, żadnego majstra tutaj nie znajdę. Rury popękają, na wiosnę dom podejdzie wodą i do Oniego popłyniemy... Czyż tak trudno wyrąbać przerębel i parę wiader przynieść, choćby w największą purgę? A jaka przy tym frajda, bo – chcąc nie chcąc – trzeba nos wyściubić na zewnątrz niezależnie od pogody, a przy okazji kości można rozprostować po długim siedzeniu przy komputerze, wiatr poniuchać, aby się przekonać, co nam dzisiaj przyniesie, no i sprawdzić, ile to lodu narosło w nocy?

Tak, wszystkie te techniczne udogodnienia, które rzekomo oszczędzają nam czas, w istocie wyjaławiają życie mechaniczną nudą. Sęk bowiem w tym, że albo przeżywasz każdą chwilę jako czas święty, to znaczy otwarty na wieczność, albo zabijasz czas codziennie, by chociaż chwilę pobalować. Inaczej mówiąc, albo celebrujesz życie nawet najbłahszą czynnością, albo je trwonisz w pędzie niewiada ku czemu...

Stosunek człowieka do własnego czasu jest miarą stosunku człowieka do samego siebie.

[b]29 sierpnia[/b]

W „Pamięci, przemów” Nabokow pisze o zgłębianiu swojego dzieciństwa jako namiastce zgłębiania własnej wieczności. Przy tym pisarzowi chodzi o autobiograficzny powrót do dzieciństwa pamięcią – po latach. O ile więc głębsze może być to zgłębianie, jeśli kontemplujesz (tu i teraz...) wieczność dzieciństwa, bacznie uczestnicząc w życiu własnego dziecka.

Dla kontemplacji należy mieć czas i odpowiednie warunki, by nic nie zmąciło uwagi. Ja mam jeszcze dodatkowy przywilej starszego wieku... Młodzi ojcowie na ogół bywają zajęci, muszą się przebić, wyrobić pozycję, ustawić w życiu, a jak to wszystko w końcu osiągną, to okazuje się, że są już dziadkami. Natomiast mój przywilej polega na tym, że zostałem tatą w wieku młodego dziadka, mając zatem siebie już z głowy, mogę cały ten czas, co mi pozostał do końca (w tym również moją pisaninę), poświęcić Martuszy, wydeptując początek jej tropy, zarówno w życiu, jak i w słowach. Dodeptywać ją będzie sama.

Dla mnie dziennik-tropa jest swego rodzaju autobiografią pisaną na bieżąco... Sędziwa Doris Lessing utrzymuje, że gdyby pisać życie (tj. autobiografię) zgodnie ze znaczeniem faktycznie przeżywanego czasu, to 70 proc. książki przypadałoby na okres do dziesięciu lat. Piętnaście lat – 80 proc., a w wieku 35 lat masz 95 proc. autobiografii za sobą. Reszta jest już tylko powrotem do wieczności. Jeśli się tego trzymać, to mam szansę napisać 70 – 80 proc. biografii swojej córki – jeśli dożyję... To będzie n a s z a autobiografia, wszak w Martuszy żyć będę dalej...

W swojej własnej autobiografii, intrygująco zatytułowanej „Pod skórą”, Lessing zastanawia się nad doświadczeniem ewolucji dziecka w łonie matki. Płód – pisze – przechodząc ewolucję od ryby przez ptaka i zwierzę do człowieka, musi się zanurzać w czymś zbliżonym do wieczności... I z tej wieczności przychodzi na świat. Warto podkreślić, że mówi to pisarka u kresu długiego życia, zwrócona już myślą ku wieczności. Zatem na pewno wie, co mówi! Tym bardziej że jest kobietą.

Martucha przyszła do mnie w odpowiednim czasie. Czyżby poczuła, że bez niej jest bez sensu? No bo co, jeszcze trzy – cztery książki napisałbym, parę wypraw po tym świecie zrobiłbym, to i tamto jeszcze zobaczyłbym i zgon. Martucha swoim przyjściem otworzyła mi oczy. Raptem dostrzegłem tamten świat.

Kilka dni przed jej narodzeniem ślepa zaonieżska wiedunia – od słowa „wiedzieć” – powiedziała mi, że nowo rodzone dzieci żyją przez jakiś czas na pograniczu światów, jedną nóżką są już tu, a drugą jeszcze tam. Zobaczysz, szeptała, jeśli jesteś uważny, ona będzie rozmawiać z aniołami. Nie wiem, czy to były anioły, czy duchy naszego domu, które pozlatywały się z ciekawości, ale widziałem, jak Martucha spoziera w przestrzeń między moją a mamy twarzą i do kogoś się uśmiecha, i rączki wyciąga. I już wtedy pomyślałem sobie, że nie tylko ja będę ją uczył, ale i ona jeszcze czegoś w życiu nauczy mnie.

Przez ten rok nauczyła mnie wiele. Przede wszystkim tego, że czas można łuskać jak fasolę, przebierając w palcach każdą chwilę i wyłuskując z nich ziarna wieczności. Że zarówno czas, jak i przestrzeń mają różne wymiary, które niestety przestajemy dostrzegać z biegiem lat, ale wystarczy wychynąć z siebie, żeby ponownie je odnaleźć. I że życie może być wspaniałym tańcem, jeśli się odczuwa wspólny rytm naszej krwi. ?

[b]10 sierpnia[/b]

[i]Z dnia na dzień
dzień staje się krótszy
    Julia Hartwig[/i]

Tymczasem noce znowu robią się ciemne i... coraz dłuższe. Rano gęsty opar (według Pietra – to gar’ spod Pudoża) unosi się nad rozpalonym Zaonieżem. Z nieba porykuje i co dzień buszują burze niebywałej mocy. Być może ziemia ma już dosyć i usiłuje nas strząsnąć z siebie? Jak renifery otrząsają się z nadojadliwych pasożytów i much.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą