Tamas stracił pracę w znanym liberalnym portalu Index.hu, gdy nie zgodził się na ingerencje związane z jednym z materiałów śledczych. Jego szef wyrzucił mu bez uzgodnienia fragment, który dotyczył powiązania inwestorów i polityków. Bodoky nie chciał się zgodzić na takie praktyki. Dziennikarz opowiada mi o wielu sytuacjach, w których jakieś artykuły nie pojawiały się w gazetach, bo interweniowała znana firma. Rynek węgierski nie jest wielki i duzi gracze biznesowi, wśród których są wydawcy gazet, są w bliskich relacjach. A gazety są zbyt słabe, by móc się oprzeć naciskom. Bodoky opowiada mi przypadek jednej z największych gazet, która miała opublikować krytyczny materiał o jednej z wielkich firm. Artykuł się nie pojawiał, ale zamiast niego ukazała się seria całostronicowych reklam tej firmy. Problem ten dotyczy zarówno gazet lewicowych, jak i prawicowych.
Słyszę opowieści o tym, że gazety mają swoje listy „zaprzyjaźnionych” i „wrogich” firm. O tych zaprzyjaźnionych, które dają ogłoszenia, po prostu nie pisze się krytycznych tekstów. I to się nie zmieniło za rządów Viktora Orbána.
[srodtytul]Z osobna niewinne, razem groźne[/srodtytul]
Zmieniło się to, że pojawiła się ustawa dająca olbrzymią władzę wybranej na dziewięć lat Radzie ds. Mediów. To ona ma teraz narzędzia do karania gazet drukowanych i internetowych, stacji radiowych i telewizyjnych, jeśli np. nie dopełnią obowiązku przedstawienia zrównoważonej informacji albo „naruszą godność ludzką”, nadadzą zbyt drastyczny materiał, puszczą za mało muzyki węgierskiej czy za dużo programów kryminalnych (nowa ustawa określa proporcje muzyki i tematów). Ustawa zezwala też na to, by dziennikarz, jeśli w grę wchodzić będzie węgierska racja stanu, musiał zdradzić źródło pozyskanych informacji.
Twórcy ustawy przekonują, że do tej pory panował kompletny chaos, sądy były nieskuteczne w egzekwowaniu sprawiedliwości za przekraczanie dopuszczalnych granic w mediach. – Każdy przypadek, kiedy można kogoś ukarać, jest precyzyjnie opisany, a i tak można się od tego odwołać do sądu – tłumaczy Andras Koltay, młody doktor prawa, jeden z pięciu członków Rady ds. Mediów. W tych dniach musi się gęsto tłumaczyć. Spotyka się ze mną w piwiarni, przy sąsiednim stoliku czeka już na niego brytyjska dziennikarka.
– Są reguły dotyczące życia publicznego, które muszą obowiązywać również w mediach, a do tej pory tak nie było – przekonuje. – Ich obrona przez sądy w praktyce nie działała. Teraz pojęcia takie jak mowa nienawiści, łamanie porządku konstytucyjnego, naruszanie sfery prywatnej ludzi, obowiązek poszanowania godności ludzkiej będą bardziej doprecyzowane, niż były do tej pory. Te wszystkie obawy, o których słyszę i czytam, są na wyrost.
– Moim zdaniem poważna węgierska prasa polityczna nie jest w stanie tych reguł naruszyć. To dotyczy przede wszystkim prasy bulwarowej.
Dopytuję Koltaya o to, jak rozumie naruszanie godności ludzkiej. – Kiedy sześć lat temu na boisku w Portugalii umarł na atak serca piłkarz Miklos Feher, jedna z bulwarówek wydrukowała jego powiększone zdjęcie. Wszyscy mogli oglądać na zbliżeniu twarz umierającego człowieka. To narusza godność ludzką. Teraz nie można tego pokazać – odpowiada.
Gabor Stier, „Magyar Nemzet”: – Nowa ustawa medialna była potrzebna, 80 proc. jej zapisów jest dobrych, bo rzeczywiście w mediach komercyjnych jest ogromna ilość przemocy i pornografii, są bardzo złej jakości. Zgadzam się, że z tym trzeba było coś zrobić. Ale nie zgadzam się z zapisami, które zmuszają dziennikarza do ujawnienia informatora.
Viktor Orbán mówił kiedyś, że komunikacja i technologia rozwijają się tak szybko, że trzeba tworzyć nowe prawa. Ludzie z ekipy rządowej przywołują analogię z wprowadzeniem pasów bezpieczeństwa w samochodach, przeciwko czemu ludzie też się buntowali. Ich zdaniem nowe prawo próbuje tylko nadążyć za rzeczywistością – uważają ludzie z ekipy rządowej.
– Każdy z elementów tej ustawy występuje gdzieś w Europie. Żadnego nie da się z osobna zaskarżyć, ale zebrane razem budzą wątpliwości – mówi Gabor Stier.
Wątpliwości budzi także to, że medialnego porządku pilnować ma rada, którą powołano na dziewięć lat. Z wielu moich węgierskich rozmówców tylko Annamária Szalai i András Koltay uważają, że ustawa jest całkowicie w porządku. Nawet dziennikarze sympatyzujący z Fideszem mają wątpliwości.
Fideszowi zarzuca się też, że centralizuje zarządzanie mediami publicznymi. Szalai argumentuje, że do tej pory kierowało nimi łącznie 150 osób w różnych ciałach. Opowiada o rozmaitych sytuacjach korupcyjnych, o niecodziennych profitach dla zarządów, o wypływaniu ogromnych pieniędzy, o wielkich budżetach zleceń zewnętrznych. Podobne historie znam z opowieści o TVP, tylko tutaj wszystkie patologie były spotęgowane. – Na wszystko były pieniądze, tylko nie na produkcję programów – twierdzi Szalai.
Ibolya Jakus, bardzo krytycznie nastawiona do poczynań Fideszu w mediach, przyznaje, że do tej pory dziennikarze nie odczuwają żadnych złych efektów funkcjonowania nowej ustawy. Jej tygodnik, należący do niemieckiego wydawnictwa Westdeutsche Allgemeine Zeitung, bez najmniejszego problemu publikuje krytyczne teksty dotyczące tej sprawy. Zresztą, przeglądając węgierskie gazety i portale internetowe, naprawdę nie sposób zauważyć, by były tu jakiekolwiek kłopoty z wolnością słowa. W mediach nieprzychylnych rządowi, zwłaszcza w Internecie, można znaleźć steki materiałów wykpiwających Orbána, jego politykę, ustawę medialną i wiele innych działań.
Szefowa Rady ds. Mediów podkreśla stanowczo: – Ten, kto mówi, że na Węgrzech nie ma wolności mediów, ten nie żyje na tym świecie.
Jakus przyznaje, że nie ma żadnego problemu z publikowaniem czego chce, ale nastrój nie jest dobry. – Czekamy, co się wydarzy – mówi.
Niewykluczone, że nie wydarzy się nic, a ustawa zostanie złagodzona. Ale trudno uwierzyć, by węgierskie media stały się bardziej silne i niezależne.