Czy wolność słowa na Węgrzech jest zagrożona?

Budząca kontrowersje nie tylko na Węgrzech ustawa medialna zostanie zapewne złagodzona. Ale od tego tamtejsze media nie staną się silniejsze i bardziej niezależne

Publikacja: 22.01.2011 00:01

Przeciw ustawie medialnej w ubiegłym tygodniu protestowało pod budapeszteńskim parlamentem 10 tys. l

Przeciw ustawie medialnej w ubiegłym tygodniu protestowało pod budapeszteńskim parlamentem 10 tys. ludzi

Foto: AP

– Dlaczego nikt mi nie wierzy, że mogę podejmować decyzje niezależnie od partii? – pyta retorycznie Annamária Szalai, w pewnym sensie najpotężniejszy dziś człowiek rynku medialnego na Węgrzech. Energiczna 50-latka, szefowa Rady ds. Mediów, powołana na dziewięć lat przez większość Fideszu w parlamencie, przyjmuje mnie w swoim eleganckim gabinecie na budapeszteńskich wzgórzach zamkowych.

Jest przekonana, że nowa ustawa w niczym nie zagraża wolności mediów. Ale tydzień temu, by protestować przeciw niej, przed budapeszteńskim parlamentem zebrało się – umówionych przez Facebook – 10 tysięcy ludzi. O ustawie można dziś przeczytać w mediach całego świata. Ale niemal nikt w nich nie pisze o dużo bardziej poważnych problemach węgierskich gazet i telewizji.

Szalai od lat jest działaczką rządzącej partii. Wszyscy pozostali członkowie rady byli też nominowani przez Fidesz. Na Węgrzech mówi się o niej „caryca mediów”. Pytam ją, jak się czuje z tak potężną władzą. – Nie wiem, co to jest ta wielka władza. Jesteśmy poddani parlamentowi, w przeciwieństwie do wielu innych krajów, gdzie takie komisje są rządowe. To nie jest nasza wina, ze ludzie tak wybrali parlament, że jedna partia w nim dominuje. W poprzedniej kadencji też byłam członkiem Rady Mediów z ramienia Fideszu i to nie był problem, a teraz jest? Nie wykonuję niczyich poleceń. Wybrano mnie na dziewięć lat po to właśnie, bym była niezależna i bym nie wypełniała niczyich poleceń. Jeśli za trzy i pół roku będzie inny rząd, to ja będę w opozycji – przekonuje.

[srodtytul]Komu dawać ogłoszenia[/srodtytul]

W niezależność szefowej Rady ds. Mediów zupełnie nie wierzy Tamas Bodoky, który do niedawna był dziennikarzem bardzo cenionym przez ludzi partii Viktora Orbana. Dziś nie może znaleźć stałej pracy w żadnej budapeszteńskiej redakcji. Jest znanym dziennikarzem śledczym. Był stypendystą German Marshall Fund. Cztery lata temu napisał książkę ujawniającą szczegóły brutalnej akcji policji za czasów socjalistycznego rządu Ferenca Gyurcsánya przeciwko demonstrantom, którzy wyszli na ulice oburzeni słowami premiera, że okłamywał społeczeństwo. Węgrzy mówią, że to była odważna książka, środowisko Fideszu bardzo go doceniało. Ale potem pisał teksty, które szkodziły Fideszowi, i dziś nie ma stałej pracy.

Spotykamy się w styczniowy mroźny poranek w McDonaldsie przy placu Blaha Luiza. Tamas żyje głownie z wykładów na uniwersytecie. Nie wiedzie mu się zbyt dobrze, choć jest w wieku, w którym ze swoim doświadczeniem powinien być u szczytu kariery. – Jako niezależny dziennikarz nie zrobię kariery w Budapeszcie – mówi. – Szlag mnie trafia, kiedy widzę, że ludzie bez doświadczenia i osiągnięć dostają dobrze płatne stanowiska w mediach. Ja nie chcę być propagandystą ani jednej, ani drugiej strony. Gdybym przystąpił do którejś z dwóch grup, byłoby mi dużo łatwiej – przekonuje mnie.

Upartyjnienie węgierskich mediów nie zaczęło się dzisiaj. Europa, która dziś podnosi alarm, nie protestowała osiem lat temu, kiedy socjaliści wyrzucali z mediów dziennikarzy sympatyzujących z Fideszem. Kiedy wypowiedzenia wręczano dziennikarzom na dworze, przed wejściem do radia publicznego w Budapeszcie. Kiedy cztery lata temu telewizja publiczna nie pokazywała, jak policja tratuje demonstrantów.

– Lewicowy premier nie rozmawiał z prawicowymi gazetami – wspomina Gábor Stier, szef działu zagranicznego prawicowej gazety „Magyar Nemzet”.

– Kiedyś powiedział, że „dla niego »Magyar Nemzet« nie istnieje”. Nie dostawaliśmy nigdy odpowiedzi na nasze pytania, byliśmy bardzo źle traktowani – opowiada.

Rząd Gyurcsánya wydał okólnik, w którym sugerował, by państwowe firmy nie ogłaszały się w „prawicowych mediach”. – Wtedy związane z lewicą „Népszabadság” i „Népszava” były grubymi gazetami, pełnymi ogłoszeń. Związane z prawicą „Magyar Nemzet” i „Magyar Hirlap” były cieniutkie i cienko przędły – opowiadają dziennikarze. Bo do idących z góry sugestii zastosowało się też wiele firm prywatnych, które chciały być w dobrych układach z rządem.

„Orbán, kiedy przegrał wybory w 2002 roku, zrozumiał, że stało się to w dużej mierze dlatego, że nie zadbał wystarczająco o to, by mieć przychylne media. Mówił: nie można robić reform, nie mając dostępu do telewizji” – pisze Jerzy Buzek we wstępie do książki węgierskiego premiera.

I po przegranych wyborach zaczął tworzyć bliskie sobie media. – Wtedy rozpoczęła się budowa medialnego imperium Fideszu – opowiada mi dziennikarz jednego z publicznych mediów, który przyznaje, że sam głosował na Fidesz. Prosi jednak o zachowanie anonimowości.

Powstały prawicowe telewizje informacyjne. Jedna z nich, Hír TV, zdobyła dużą popularność, relacjonując demonstracje i brutalne akcje policji w 2006 r., kiedy publiczne media, będące w rękach lewicy, milczały.

[srodtytul]Nieużywana niezależność[/srodtytul]

Po przejęciu władzy przez Fidesz wiele się zmieniło. Jak? Dziś „Magyar Nemzet” i „Magyar Hirlap” świetnie funkcjonują, mają dużo reklam. Tytuły lewicowe są w kłopotach. Teraz nikt nie wydawał żadnego ukazu, ale tego nie trzeba na Węgrzech robić. Wszyscy zrozumieli, że się zmieniło. To znaczy, że trzeba przełożyć wajchę w drugą stroną.

Dziś w mediach publicznych z pracy wylatują zwolennicy socjalistów, stanowiska obejmują fideszowcy. Ibolya Jakus, dziennikarka opiniotwórczego tygodnika „HVG”, wylicza długą listę nowych dyrektorów anten i redaktorów naczelnych, którzy są związani z Fideszem nie tylko ideowo. Jeden z nich – zanim Fidesz doszedł do władzy – był konferansjerem na partyjnych imprezach.

Jakus twierdzi, że wcześniej, za socjalistów, też nie było dobrze, ale rządzący „przynajmniej starali się udawać, że próbują utrzymać równowagę”.

Podobna opinię wygłasza Kornelia Magyar z Magyar Progressive Institute. – W 2008 roku prowadziłam badania na temat tego, kto pojawia się w mediach publicznych. Mimo że socjaliści mieli przewagę, to jednak Fidesz też był obecny. Teraz jest tylko Fidesz – przekonuje.

– Fidesz boi się mediów, chce je przejąć, ale to jest kontrproduktywne. Wystarczy zajrzeć do Internetu, poczytać, co się pisze w blogach. Wywołują swoimi działaniami bardzo złe reakcje – mówi pani Magyar. Dziwi się bardzo tym, co robią, bo z jej perspektywy była to kiedyś wielobarwna, inteligentna, przyjazna ludziom partia. – A teraz zachowują się tak, by pokazać, że mogą zrobić wszystko, co zechcą – mówi.

– Jesteśmy uzależnieni od Fideszu – nie ukrywają tego przede mną dziennikarze prawicowych gazet, którzy sami z Fideszem sympatyzują. Proszą tylko, by nie wymieniać ich z nazwiska. W „Magyar Nemzet”, gdy partia Orbána wygrała wybory, ich pensje szybko wzrosły o 40 procent.

Pytam, czy ktoś cenzuruje teksty. – Nie, nie. Dziennikarze na Węgrzech stosują autocenzurę. Zwykle wiedzą co, gdzie można napisać – mówi mi jeden z nich. Oczywiście, od każdej zasady są wyjątki. Nawet dziennikarzowi „Magyar Nemzet” zdarza się zadać premierowi ostrzejsze, choć niezbyt ostre pytanie w wywiadzie.

Węgierskie gazety, stacje radiowe i telewizyjne od dawna były bardzo upolitycznione w stopniu nieporównanie większym niż w Polsce. Gábor Stier: – Zazdroszczę polskim mediom. Węgierskie media są dużo bardziej uzależnione od polityki i biznesu niż polskie – mówi.

Ukazujące się w Budapeszcie gazety osiągają po kilkadziesiąt tysięcy nakładu. Gazety mają mało pieniędzy, trudno im o niezależność. Węgierscy dziennikarze zarabiają relatywnie dużo mniej niż w np. w Polsce. – Są więc bardziej podatni na naciski – tłumaczy jeden z zagranicznych dyplomatów żyjących w Budapeszcie.

– Tu nie ma kultu niezależności dziennikarskiej – twierdzi Jerzy Celichowski, mieszkający w Budapeszcie Polak, pracujący w programie informacyjnym Open Society Institute. Przypomina, że na Węgrzech za komuny nie było prasy podziemnej. – Media zawsze były bliskie politykom. Zachodnie koncerny przejęły część gazet i stacji telewizyjnych, ale niewiele to zmieniło. Nie było tu żadnej rewolucji w mediach po 1989 roku. Tu jest silna tradycja gazet partyjnych.

Potwierdza to Géza Jeszensky, minister spraw zagranicznych w pierwszym niekomunistycznym rządzie Józsefa Antalla. – W Budapeszcie po upadku komunizmu w 1989 roku nie było takiej wymiany kadrowej jak w Polsce. Tutaj i po przewrocie media były zdominowane przez starą gwardię – mówi. Jego rząd nie był pupilkiem prasy i telewizji zdominowanej przez ludzi związanych albo z poprzednim układem, albo z opozycyjnymi wobec nich liberałami.

[srodtytul]Reklamy zamiast reportażu[/srodtytul]

Wszystkie „poważne” media mają jasne afiliacje partyjne. Dziennik „Népszava” to organ socjalistów, „Népszabadság” – stosunkowo niezależny, ale silnie związany z dawną, nieistniejąca już partią liberalną i socjalistami. Z Fideszem związany jest „Magyar Nemzet”, telewizja Hir TV oraz stacje radiowe Lánchíd i Klassz FM. Jest jeszcze jedna grupa, należąca do biznesmena Gábora Szélesa: gazeta „Magyar Hirlap”, i radykalnie prawicowe Echo TV, na prawo od Fideszu. Széles publicznie mówił, że chciałby być ministrem w nowym rządzie, ale Orbán go nie wziął.

Rynek telewizyjny jest zdominowany przez dwie wielkie zachodnie stacje. RTL i MTM SBS prezentują bardzo komercyjną ofertę. Są też niszowe prywatne stacje nadające przede wszystkim publicystykę, takie jak wspomniane prawicowe Hír TV i Echo oraz lewicowa ATV.

Trzy newsowe stacje telewizyjne na tak małym rynku to prawdziwe biznesowe wyzwanie. Ale – jak przekonują mnie niemal wszyscy – powstały one, by wspierać polityków, a nie by zarabiać pieniądze. Poważne programy informacyjne i publicystyczne nadaje publiczna telewizja.

Na ten stan nałożyła się ustawa o mediach. Dlaczego rząd to wymyślił? Stara węgierska ustawa nie przystawała do rzeczywistości. Tymczasem sytuacja w mediach zarówno publicznych, jak i komercyjnych wyglądała niedobrze. Publiczna telewizja straciła dramatycznie udziały w rynku, dziś ma tylko kilkanaście procent. A kosztuje ogromne pieniądze, jest też źródłem nadużyć. W komercyjnych mediach króluje przemoc, pełno jest półpornograficznych produkcji. Programy informacyjne w tych prywatnych kanałach składają się niemal wyłącznie z materiałów sensacyjnych i rozrywkowych.

Oprócz politycznego uzależnienia jest na Węgrzech inny problem. Być może bardziej poważny. Mówi o nim Annamaria Szalai. – Olbrzymi wpływ na media, znacznie większy od polityków, ma biznes, wielkie koncerny. Bardzo często mają wpływ na to, co się ukazuje albo nie ukazuje w gazetach – mówi. – Znam wiele takich przykładów, ale trudno jest je publicznie pokazać, bo są niewidoczne gołym okiem.

Szalai – nie wymieniając nazw firm – opowiada o przypadkach, kiedy dziennikarze trafiają na ślad jakichś nieprawidłowości w którejś z wielkich firm realizujących np. rządowe zlecenia, ale artykuły się nie pojawiają, bo firma wykupuje w tej gazecie ogłoszenie.

Kiedy szukam potwierdzenia tych opowieści, dziennikarze, także ci bliscy Fideszowi, potwierdzają. Kopalnią takich historii o „znikniętych” materiałach reporterskich jest Tamas Bodoky. On też przyznaje, że mainstreamowa prasa jest pod olbrzymim wpływem polityki, ale jeszcze większy jest wpływ biznesu.

Tamas stracił pracę w znanym liberalnym portalu Index.hu, gdy nie zgodził się na ingerencje związane z jednym z materiałów śledczych. Jego szef wyrzucił mu bez uzgodnienia fragment, który dotyczył powiązania inwestorów i polityków. Bodoky nie chciał się zgodzić na takie praktyki. Dziennikarz opowiada mi o wielu sytuacjach, w których jakieś artykuły nie pojawiały się w gazetach, bo interweniowała znana firma. Rynek węgierski nie jest wielki i duzi gracze biznesowi, wśród których są wydawcy gazet, są w bliskich relacjach. A gazety są zbyt słabe, by móc się oprzeć naciskom. Bodoky opowiada mi przypadek jednej z największych gazet, która miała opublikować krytyczny materiał o jednej z wielkich firm. Artykuł się nie pojawiał, ale zamiast niego ukazała się seria całostronicowych reklam tej firmy. Problem ten dotyczy zarówno gazet lewicowych, jak i prawicowych.

Słyszę opowieści o tym, że gazety mają swoje listy „zaprzyjaźnionych” i „wrogich” firm. O tych zaprzyjaźnionych, które dają ogłoszenia, po prostu nie pisze się krytycznych tekstów. I to się nie zmieniło za rządów Viktora Orbána.

[srodtytul]Z osobna niewinne, razem groźne[/srodtytul]

Zmieniło się to, że pojawiła się ustawa dająca olbrzymią władzę wybranej na dziewięć lat Radzie ds. Mediów. To ona ma teraz narzędzia do karania gazet drukowanych i internetowych, stacji radiowych i telewizyjnych, jeśli np. nie dopełnią obowiązku przedstawienia zrównoważonej informacji albo „naruszą godność ludzką”, nadadzą zbyt drastyczny materiał, puszczą za mało muzyki węgierskiej czy za dużo programów kryminalnych (nowa ustawa określa proporcje muzyki i tematów). Ustawa zezwala też na to, by dziennikarz, jeśli w grę wchodzić będzie węgierska racja stanu, musiał zdradzić źródło pozyskanych informacji.

Twórcy ustawy przekonują, że do tej pory panował kompletny chaos, sądy były nieskuteczne w egzekwowaniu sprawiedliwości za przekraczanie dopuszczalnych granic w mediach. – Każdy przypadek, kiedy można kogoś ukarać, jest precyzyjnie opisany, a i tak można się od tego odwołać do sądu – tłumaczy Andras Koltay, młody doktor prawa, jeden z pięciu członków Rady ds. Mediów. W tych dniach musi się gęsto tłumaczyć. Spotyka się ze mną w piwiarni, przy sąsiednim stoliku czeka już na niego brytyjska dziennikarka.

– Są reguły dotyczące życia publicznego, które muszą obowiązywać również w mediach, a do tej pory tak nie było – przekonuje. – Ich obrona przez sądy w praktyce nie działała. Teraz pojęcia takie jak mowa nienawiści, łamanie porządku konstytucyjnego, naruszanie sfery prywatnej ludzi, obowiązek poszanowania godności ludzkiej będą bardziej doprecyzowane, niż były do tej pory. Te wszystkie obawy, o których słyszę i czytam, są na wyrost.

– Moim zdaniem poważna węgierska prasa polityczna nie jest w stanie tych reguł naruszyć. To dotyczy przede wszystkim prasy bulwarowej.

Dopytuję Koltaya o to, jak rozumie naruszanie godności ludzkiej. – Kiedy sześć lat temu na boisku w Portugalii umarł na atak serca piłkarz Miklos Feher, jedna z bulwarówek wydrukowała jego powiększone zdjęcie. Wszyscy mogli oglądać na zbliżeniu twarz umierającego człowieka. To narusza godność ludzką. Teraz nie można tego pokazać – odpowiada.

Gabor Stier, „Magyar Nemzet”: – Nowa ustawa medialna była potrzebna, 80 proc. jej zapisów jest dobrych, bo rzeczywiście w mediach komercyjnych jest ogromna ilość przemocy i pornografii, są bardzo złej jakości. Zgadzam się, że z tym trzeba było coś zrobić. Ale nie zgadzam się z zapisami, które zmuszają dziennikarza do ujawnienia informatora.

Viktor Orbán mówił kiedyś, że komunikacja i technologia rozwijają się tak szybko, że trzeba tworzyć nowe prawa. Ludzie z ekipy rządowej przywołują analogię z wprowadzeniem pasów bezpieczeństwa w samochodach, przeciwko czemu ludzie też się buntowali. Ich zdaniem nowe prawo próbuje tylko nadążyć za rzeczywistością – uważają ludzie z ekipy rządowej.

– Każdy z elementów tej ustawy występuje gdzieś w Europie. Żadnego nie da się z osobna zaskarżyć, ale zebrane razem budzą wątpliwości – mówi Gabor Stier.

Wątpliwości budzi także to, że medialnego porządku pilnować ma rada, którą powołano na dziewięć lat. Z wielu moich węgierskich rozmówców tylko Annamária Szalai i András Koltay uważają, że ustawa jest całkowicie w porządku. Nawet dziennikarze sympatyzujący z Fideszem mają wątpliwości.

Fideszowi zarzuca się też, że centralizuje zarządzanie mediami publicznymi. Szalai argumentuje, że do tej pory kierowało nimi łącznie 150 osób w różnych ciałach. Opowiada o rozmaitych sytuacjach korupcyjnych, o niecodziennych profitach dla zarządów, o wypływaniu ogromnych pieniędzy, o wielkich budżetach zleceń zewnętrznych. Podobne historie znam z opowieści o TVP, tylko tutaj wszystkie patologie były spotęgowane. – Na wszystko były pieniądze, tylko nie na produkcję programów – twierdzi Szalai.

Ibolya Jakus, bardzo krytycznie nastawiona do poczynań Fideszu w mediach, przyznaje, że do tej pory dziennikarze nie odczuwają żadnych złych efektów funkcjonowania nowej ustawy. Jej tygodnik, należący do niemieckiego wydawnictwa Westdeutsche Allgemeine Zeitung, bez najmniejszego problemu publikuje krytyczne teksty dotyczące tej sprawy. Zresztą, przeglądając węgierskie gazety i portale internetowe, naprawdę nie sposób zauważyć, by były tu jakiekolwiek kłopoty z wolnością słowa. W mediach nieprzychylnych rządowi, zwłaszcza w Internecie, można znaleźć steki materiałów wykpiwających Orbána, jego politykę, ustawę medialną i wiele innych działań.

Szefowa Rady ds. Mediów podkreśla stanowczo: – Ten, kto mówi, że na Węgrzech nie ma wolności mediów, ten nie żyje na tym świecie.

Jakus przyznaje, że nie ma żadnego problemu z publikowaniem czego chce, ale nastrój nie jest dobry. – Czekamy, co się wydarzy – mówi.

Niewykluczone, że nie wydarzy się nic, a ustawa zostanie złagodzona. Ale trudno uwierzyć, by węgierskie media stały się bardziej silne i niezależne.

– Dlaczego nikt mi nie wierzy, że mogę podejmować decyzje niezależnie od partii? – pyta retorycznie Annamária Szalai, w pewnym sensie najpotężniejszy dziś człowiek rynku medialnego na Węgrzech. Energiczna 50-latka, szefowa Rady ds. Mediów, powołana na dziewięć lat przez większość Fideszu w parlamencie, przyjmuje mnie w swoim eleganckim gabinecie na budapeszteńskich wzgórzach zamkowych.

Jest przekonana, że nowa ustawa w niczym nie zagraża wolności mediów. Ale tydzień temu, by protestować przeciw niej, przed budapeszteńskim parlamentem zebrało się – umówionych przez Facebook – 10 tysięcy ludzi. O ustawie można dziś przeczytać w mediach całego świata. Ale niemal nikt w nich nie pisze o dużo bardziej poważnych problemach węgierskich gazet i telewizji.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy