Potężny błąd to rozmydlenie tak zwanego planu Schlieffena, który, gdyby go zrealizowano, zmusiłby Francję do kapitulacji już w pierwszych tygodniach wojny.
Trzeba powiedzieć, że Schlieffen, szykując Francuzom miażdżące oskrzydlenie, wyprzedzał myśl wojskową swej epoki. Niestety (albo na szczęście, zależy, jak się komu widzi perspektywa niemieckiej Europy), wyprzedził też swych następców, którzy wbrew podstawowemu założeniu planu przenieśli część jednostek z głównego kierunku uderzenia na drugorzędny. Było to do tego stopnia bezsensowne, że niektórzy historycy mówią wręcz o szaleństwie generałów, ale wyjaśnienie wydaje się bardzo proste – wojsk z głównego kierunku potrzebowano do wzmocnienia grupy armii dowodzonej przez następcę tronu kronprinza Wilhelma, który musiał wszak mieć czym odnieść godny swej pozycji sukces (i tak go zresztą nie odniósł). Gdy zaś na prawym skrzydle zabrakło sił do pełnego obejścia i rozcięcia alianckiego frontu, sztab po prostu zmienił kierunek natarcia tak, aby łatwiej było je prowadzić. I cały genialny plan wziął w łeb.
Na wojnie, oczywiście, błędy są normalnością i cała sztuka w tym, by popełnić ich mniej od przeciwnika. Ale dokładnie ten sam błąd, odstąpienia od głębokiego oskrzydlenia i poprowadzenia natarcia nie tam, gdzie gwarantowało strategiczny sukces, tylko gdzie łatwiej było nacierać, powtórzy niemiecki sztab cztery lata później, podczas ostatecznej ofensywy znanej jako „Kaiserschlacht”. Po sukcesie zastosowania przeciwko Rosji najskuteczniejszej w dziejach broni masowego rażenia, jaką był Lenin, oraz wyeliminowaniu Włoch, Niemcy uwolnieni od koszmaru walki na kilku frontach, zmarnowali ostatnią szansę zwycięstwa, dowodząc, że niczego się nie nauczyli.
Hazardem graniczącym z głupotą było pogwałcenie neutralności Belgii w błogim przekonaniu, że Anglia „nie odważy się” spełnić swych traktatowych zobowiązań wobec tego państwa. Głupotą czystą – rozpoczęcie „nieograniczonej wojny podwodnej” w przekonaniu, że zagłodzona Anglia skapituluje, zanim pchnięte w ten sposób do wojny USA zdążą zmobilizować armię i flotę. Że wymieniam przykłady tylko z I wojny? Dobrze, to czym było rzucenie się na Sowiety w zaledwie 3000 czołgów na 25 000 lepszych i nowocześniejszych, mając wielokrotnie mniej żołnierzy, samolotów, dział, bez zadbania nie tylko o niezbędne na tak wielkim obszarze środki transportu, ale nawet o ciepłe gacie na przysłowiową surową rosyjską zimę? Z wojskowego punktu widzenia był to akt szaleńczej brawury. Zresztą podobnie jak atak na Francję w 1940 czy – tak jest! – na Polskę w 1939 r., kiedy to po dwóch tygodniach Wehrmacht praktycznie wyczerpał wszystkie zapasy, i gdyby sojusznicy ruszyli choćby palcem, doszliby do Berlina bez żadnych przeszkód.
Gdyby takich zagrań dopuścili się Polacy, historia nie zostawiłaby na nich suchej nitki. Zwłaszcza oni sami pluliby, że, wiadomo, jesteśmy narodem wariatów, nieudaczników, głupkowatej bohaterszczyzny, bezsensownych powstań… Otóż po to o tym wszystkim piszę, by zapewnić (i zachęcić do samodzielnego sprawdzenia), że nasze powstania, nasze kampanie i różne rzekome szaleństwa przeważnie wcale nie były takie głupie, a kiedy faktycznie były – to nie więcej, niż głupstwa popełniane przez inne narody.
To dlaczego wciąż się tak chłoszczemy i z masochistycznym entuzjazmem prosimy o chłostę innych?