Obama i Osama – co chwila w radiu i telewizji ktoś ich niechcący myli – nie, to Obama zabił Osamę, a nie na odwrót – słowa, które brzmią jak sylaby tej samej rymowanki, postaci, które już na zawsze pozostaną nierozłączne w ludzkiej pamięci. Czujemy podskórnie, że ta zbieżność – przypadkowa przecież – urasta na oczach świata do rangi symbolu. Ale symbolu czego? Amerykańskiej dominacji nad światem? Zwycięstwa dobra nad złem, wolności nad zniewoleniem? Ostatecznego triumfu Nemesis, bogini zemsty, która nie zna litości? A może jest to symbol dramatycznie ograniczonych wyborów, przed jakimi staje każdy kolejny prezydent USA? I dowód dojrzałości politycznej tego konkretnego człowieka, który stając w obliczu konieczności, dokonuje wyborów słusznych?
Oto największy paradoks tej wiosny: Barack Obama, polityk, którego oddanie Ameryce kwestionowane jest przez niektórych jego rodaków od czasu, gdy wygrał wybory, pół-Afrykanin, który do ubiegłego tygodnia musiał udowadniać, że jest „prawdziwym" Amerykaninem i wierzy w chrześcijańskiego Boga, a nie w Allaha, oto surowy krytyk neokonserwatystów, łagodna twarz najpotężniejszej demokracji świata – laureat Pokojowej Nagrody Nobla! – zachowuje się jak rasowy kowboj z Dzikiego Zachodu. Oto polityk, który miał być odpowiedzią „cywilizowanego" świata na „barbarzyńców" epoki Busha, ostatnia nadzieja liberałów we wszystkich demokracjach Zachodu broni swojej ojczyzny przy użyciu wszystkich dostępnych środków, ewidentnie łamiąc przy tym co najmniej kilka reguł prawa międzynarodowego i najprawdopodobniej zasady, które sam wyznaje.
Uff, jaka ulga...
Dziś już wiemy, że nie chodziło o schwytanie bin Ladena, komandosi mieli za zadanie go zabić. Nie potrafimy tego udowodnić, ale najprawdopodobniej informacje, które pozwoliły zlokalizować szefa al Kaidy, zostały uzyskane w okrytym ponurą sławą więzieniu Guantanamo (Obama obiecał je zamknąć – nie dotrzymał słowa), zapewne metodami „nadzwyczajnymi", czyli za pomocą tortur (wcześniej ostro krytykował administrację Busha za zezwolenie na stosowanie tortur). Na rozkaz prezydenta Obamy samoloty amerykańskie naruszają przestrzeń powietrzną obcego kraju, wdzierają się na teren cywilnego budynku, zabijają po drodze kilku ludzi, wreszcie strzelają do nieuzbrojonego Osamy. Zabijają go na oczach 12-letniej córki, wykradają wszystko, co jest do wykradzenia, i odlatują. Po czym chowają ciało ofiary w nieznanym miejscu na morzu. Tak działa Ameryka Baracka Obamy – ważne, by w natłoku analiz i komplikacji politycznych nie tracić z oczu tych podstawowych faktów.
Uff, jaka ulga... Więc jednak CIA ze swoim wielomiliardowym budżetem i tysiącami agentów na całym świecie potrafi wyśledzić bandytę, który chce nas wszystkich zabić. Więc jednak amerykański prezydent potrafi podjąć decyzję, która – jeśli okazałaby się błędna – mogłaby doprowadzić do kolejnej kompromitacji i upokorzenia USA oraz trudnych do przewidzenia skutków politycznych. Wyobraźmy sobie, że Osamy jednak nie ma w zaatakowanym budynku, a Navy Seals zabijają pakistańską rodzinę, giną kobiety i dzieci. Wyobraźmy sobie, że przy okazji śmierć ponosi kilku komandosów, a cała operacja kończy się fiaskiem.
Brzmi dziś niewiarygodnie? Na minutę przed rozpoczęciem poniedziałkowej operacji wszystko było możliwe. Więc jeśli dziś niektórzy dociekliwi analitycy zadają pytanie, czy Obamie nie chodziło przypadkiem o poprawienie swoich notowań wśród wyborców, to nie ma nawet sensu traktować takich dywagacji poważnie. Barack Obama dziś przeżywa największy triumf w karierze, ale gdyby operacja w Abbottabadzie potoczyła się inaczej, te dni mogłyby być gwoździem do jego politycznej trumny. Nawiasem mówiąc, delikatna poprawa notowań Obamy wśród wyborców po zabiciu Osamy bin Ladena w żaden sposób nie gwarantuje prezydentowi sukcesu w przyszłorocznych wyborach. Warto przypomnieć, że George H.W. Bush w 1991 roku, po pierwszej wojnie w Zatoce, cieszył się poparciem ponad 90 procent Amerykanów, po czym rok później przegrał wybory.
Nie, tu chodzi o coś znacznie ważniejszego niż sezon wyborczy w Ameryce. Dramat, którego kulminacja miała miejsce na początku tygodnia, pokazuje, jakie są rzeczywiste wybory, przed którymi stawał każdy amerykański prezydent (Obama był trzecim, który polował na Osamę) w wojnie z islamskimi terrorystami. Czasem wybór jest jeden: pozostać bezkompromisowo wiernym drogim nam wartościom, takim jak np. prawo podejrzanego do sprawiedliwego procesu, czy walczyć z wrogiem wszystkimi możliwymi sposobami. Obama wybrał to drugie, pozbywając się być może pewnej dawki idealizmu, ale zapewniając swoim rodakom symboliczne poczucie sprawiedliwości za 11 września i to, co dziś Amerykanie nazywają zamknięciem (closure) walki z tym konkretnym wrogiem.