Centrum Warszawy, tramwaj numer dziewięć, środek dnia. Do wagonu wsiada nastolatek – Cygan. Pracuje na tej trasie od wielu lat. Wcześniej pomagał dwóm starszym żebraczkom, teraz radzi sobie sam. Wyrósł, dumnie strzeże pierwszego zarostu, jeszcze się nie goli. Zaczyna śpiewać. Szybko, niestarannie, bo się spieszy, żeby skończyć zwrotkę i powtórzyć refren, zanim tramwaj znów się zatrzyma. Mimo to ładna, tęskna melodia wypełnia wagon. Pasażerowie zasłaniają się nieczułością. Odwracają głowy i obserwują stado gołębi, stale zamieszkujące przystanek przy Dworcu Centralnym; tępo wpatrują się w billboardy – reklamy szybkich pożyczek i niskich rat, ubezpieczeń na życie i lotów do lazurowej krainy. Wielkoformatowe obietnice w optymistycznych barwach, zaakceptowanych wcześniej przez reprezentatywną grupę respondentów.
Brudna dłoń wysuwa się z rękawa sportowej kurtki. Skończył występ, rusza. Podchodzi do każdego, podsuwa plastikowy kubek. „Proszę parę groszy". Nikt na niego nie patrzy, nikt nic nie mówi, niczego nie daje. Pasażerowie profilaktycznie głuchną i ślepną. Teraz chłopak jest już niewidzialny i całkowicie ignorowany. Śpiewał z całych sił, ale nie zapracował nawet na odmowę wyrażoną wprost. Ani na poczucie, że w ogóle został dostrzeżony – on, niechciany Cygan z podłym losem i nieumytymi włosami, w brzydkich ortalionowych spodniach. Nagle młoda kobieta sięga do portmonetki i mówi tak, żeby wszyscy słyszeli: – Masz, tylko nie śpiewaj już więcej.
Do kubka, razem z monetą, wpada politowanie i pogarda. Chłopak wie, że nie dostanie więcej. Znika za zamykającymi się drzwiami.
Kilka godzin później, po zmroku, znów centrum Warszawy, numer tramwaju ten sam. Ciasnota, cisza, zmęczeni ludzie wracają do domów. Nagle seria obelg: – Ty ruskie ścierwo, przyjechałeś tu i królujesz, gnoju?!
Kilka szybkich pchnięć. Wzburzony wyzwiskami chłopak rzuca się na siwego mężczyznę, który mu ubliżył. Wpadają na matkę z dzieckiem. Odzywa się chór obrońców: – Uwaga na dziecko!