To wtedy zmienił w swoim życiu wszystko, nawet sposób mówienia: – W Polsce wypowiadałem się starannie modulowanym głosem i byłem ofiarą bogoojczyźnianych lektur. Ameryka mnie rozluźniła. Zakwestionowała moją wartość i dlatego pozwoliła mi się zbudować od nowa. Nauczyła mnie doceniać sukces, pomogła zrozumieć, jak krucha jest kariera i jak bardzo nie na miejscu jakiekolwiek wywyższanie się.
Kaczmarek nie ukrywa, że ta lekcja dużo go kosztowała. Był przecież odpowiedzialny za rodzinę. A jednocześnie wiedział, że nie powinien pracować w innym zawodzie, bo przestanie komponować.
– Dzięki kartom kredytowym, które zadłużyłem na niewyobrażalnie wysokie sumy, dzieci nie zorientowały się, jak blisko byliśmy od katastrofy – przyznaje. – Być może Amerykanin ogłosiłby bankructwo i zaczął wszystko od nowa. Ale ja miałem ambicję, żeby swoje długi spłacić. I dziś jestem dumny, że poszedłem prostą drogą, bez cwaniactwa.
Zaczął pracować dla telewizji, a przełomem w kinie stała się współpraca z Agnieszką Holland. W 1995 roku napisał muzykę do „Całkowitego zaćmienia".
– Agnieszka była po „Tajemniczym ogrodzie", mogła pracować z kim chciała. Dużo ryzykowała, powierzając mi napisanie muzyki. Ale mnie jej wyciągnięta ręka bardzo wtedy pomogła.
Zrobili razem cztery filmy. Kaczmarek pracował też z Yurkiem Bogajewiczem, Januszem Kamińskim. – Miałem szczęście, że spotkałem kilka osób bliskich mi intelektualnie i artystycznie – twierdzi.
Jemu udało się, choć przyznaje, że generalnie Polacy nie trzymają się razem. – Trudno być razem, gdy każdy walczy, próbuje przetrwać – usprawiedliwia ten stan. – Ale na pewno my, Polacy, mamy jedną wadę: nie budujemy struktur. Inne nacje zakładają kluby, stowarzyszenia, my tylko w sytuacjach trudnych dajemy dowody solidarności. A w czasach prosperity mamy gęsią skórkę na myśl o jakichkolwiek wspólnotach.
Może dlatego wiele lat później założył Instytut Rozbitek... On sam przebijał się z trudem.
– W Stanach koncentracja talentu jest ogromna, dlatego niełatwo jest wejść do filmowego biznesu – mówi. – A jeszcze trudniej w nim przetrwać. Ale każdy sukces pracuje na ciebie.
Powoli więc jego pozycja wzmacniała się. Przyszły propozycje od innych reżyserów, w 1999 roku dla Maksa Farberbocka napisał znakomitą muzykę do „Aimee i Jaguar", a w 2002 roku do „Niewiernej" Adriana Lyne'a.
Jego nazwisko zaczęło się liczyć. Zwłaszcza że był inny od ogromnie utytułowanych kolegów amerykańskich.
– Europejski kompozytor może stać się w Hollywood rarytasem – twierdzi. – Bo my przywozimy pewną świeżość. Mogę się amerykanizować, ile chcę, ale dla rodowitego Amerykanina i tak pozostanę inny. I oni to cenią. Kiedy rozmawiam ze swoimi studentami, powtarzam: „Mówcie własnym głosem, bo nikt nie szuka kopii. Jeśli studio potrzebuje Johna Williamsa, to wie, gdzie go znaleźć. Nie ma powodu, żeby szukać nowej twarzy i podejmować ryzyko dla kopii.
Oscarowa polisa
2004 rok przyniósł mu „Marzyciela". – Film z taką obsadą i o takim temacie jest dla kompozytora wielką szansą – mówi Kaczmarek. – Dlatego niejeden artysta miał na „Marzyciela" ochotę. Między innymi John Williams, gigant, hollywoodzka legenda. Producenci w ogóle się z nim nie spotkali, żeby mu nie odmawiać. Mark Forster znał moją twórczość i był nią zainteresowany. Jeszcze bardziej producent Richard Gladstein. Spotkaliśmy się, a potem chyba rozproszyłem ich obawy, wysyłając specjalnie przygotowane demo. Stworzyłem im komfort psychiczny, żeby mogli mi zaufać.
Napisał prosty, jasny utwór na chór chłopięcy i orkiestrę, na własny koszt nagrał go w Warszawie, wysłał Gladsteinowi i czekał.
– Mogłem usłyszeć to, co zwykle mówią w Hollywood: „Jan, this is fantastic, but...". To „but...", czyli „ale..." z reguły kończy sprawę. Podejrzewałem, że tym razem też je usłyszę. Autor muzyki do „Titanica" James Horner chciał zrobić ten film za jednego dolara. A ja już nieraz bywałem w tej ostatniej dwójce, gdy mój konkurent wyciągał argument decydujący – czasem wspólne dzieciństwo albo te same lektury czytane w szkole – i przegrywałem.
Tym razem jednak wygrał. A rok później w Kodak Theatre odbierał Oscara za najlepszą muzykę.
– W Ameryce Oscar to rodzaj tytułu szlacheckiego – przyznaje. – Choć ma on, jak każdy sukces, też swoje złe strony. Z facetem, który ma Oscara, je się obiad, prowadzi kulturalną rozmowę, ale niektórzy boją się z nim pracować. Zastanawiają się, czy nie jest kapryśną primabaleriną i czy nie jest za drogi. Za to poza granicami Ameryki statuetka otwiera wszystkie drzwi. Jest jak polisa ubezpieczeniowa. Nie ma takiej uczelni filmowej na świecie, gdzie nie mógłbym dostać etatu, by dzielić się ze studentami swoją wiedzą.
Jan Kaczmarek żartuje, że im dalej od Hollywood, tym siła Oscara jest większa.
– Niedawno koncertowałem w Japonii. Ogromne przeżycie, bo Japończycy inaczej odbierają muzykę. Siedzą i nie oddychają. Publiczność europejska reaguje, daje jakieś znaki. Tu nic. Wydaje się, że to koniec. Totalna klęska. A po ostatnim dźwięku nagle wybucha szalony entuzjazm.
Dziś ma na swoim koncie kolejne filmy, m.in. „Mój przyjaciel Hachiko" Lasse Hallstroma i kilka polskich koprodukcji z zagranicą: „Aż po grób" Aarona Schneidera, „City Island" Raymonda De Felitty, „Braci Karamazow" Petra Zelenki, „Dzieci Ireny Sendlerowej" Johna Kenta Harrisona.
Polemika z filmem
Każdy film jest innym wyzwaniem – twierdzi. – Mam ambicję, by moja muzyka nie była tapetą. Nie lubię ilustrować, wolę polemizować, tworzyć kontrapunkt. Jak się wszystko wali i płonie ogień, to buduję dramat łagodnością. Oczywiście, są gatunki takie jak kino przygody czy western, gdzie jest mniej miejsca na kreatywność i trzeba zbudować rodzaj motoru popędzającego akcję. Ale w dramacie można eksperymentować.
W ostatnich miesiącach zrezygnował z pracy dla kina, poświęcając się głównie polskim kompozycjom, Rozbitkowi i festiwalowi.
W Stanach jest cała jego rodzina. Dobry duch – żona Elżbieta. Dorosłe dzieci. Szymon ma 32 lata, jest didżejem i pomaga mu programować muzyczną część Transatlantyku, Anastazja pisze scenariusze, Antoni pracuje jako asystent w dużej agencji aktorskiej, pasją najmłodszej Józefiny jest gotowanie. Są samodzielni. Kiedy pytam, czy myśli o tym, by kiedyś wrócić do Polski na stałe, odpowiada:
– Wszystko może się wydarzyć. Nie ma już kurtyny, świat się kurczy. Gdy pracowaliśmy nad „Hachiko", Lasse Hallstrom był w Sztokholmie, montażystka w Nowym Jorku, a ja w Poznaniu. Ekrany naszych komputerów były podzielone na cztery części – na jednej leciał film, a na pozostałych byliśmy my i wymienialiśmy uwagi. Można tak pracować. A Rozbitek ma ogromny urok. Jak zacznie żyć własnym życiem, jak będą tam przyjeżdżali ciekawi ludzie i zawsze będę mógł liczyć na pasjonującą rozmowę, to może nie będę mógł oprzeć się tej przyjemności. I okaże się, że to jest moje miejsce na ziemi. Nie wiem... czas pokaże.