Dwudziestoośmioletni Aram najbardziej nie chciałby spotkać wnikliwego policjanta. Takiego, który zbyt dokładnie ogląda dokumenty. Bo jeśli popatrzyłby uważnie, to zobaczyłby, że karta czasowego pobytu Arama jest już nieważna.
Życie nielegalnego imigranta najeżone jest pułapkami. Podstawowa zasada survivalu brzmi: unikać sytuacji, w których można zwrócić na siebie uwagę.
– Wszystkie miejsca, w których gromadzą się ludzie, są dla mnie zagrożeniem. Obserwuję swoich kolegów, jeśli któryś zachowuje się głośno, proszę, by się uspokoił. Muszę być czujny, zwracać uwagę nawet na obce osoby stojące obok. Jeśli zaczęłoby się jakieś zamieszanie, policja mogłaby wylegitymować również mnie – mówi Aram.
Ale jeszcze niedawno Aram zachowywał się zupełnie inaczej. Beztrosko wracał wieczorami z imprez z przyjaciółmi, odprowadzał do autobusu koleżanki. A przede wszystkim pracował w jednym ze znanych banków, w którym dostał posadę po przejściu przez kilka etapów selekcji. Jego życie było banalne i szczęśliwe, takie, jakiego można oczekiwać po umiejącym wykorzystać swoją szansę absolwencie warszawskiej Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania.
– Nawet myślę po polsku, Przecież tutaj skończyłem szkołę podstawową i liceum. Czy pamiętam swoje wcześniejsze życie w Armenii? Jakieś sytuacje, pojedyncze zdarzenia, które powracają do mnie na zasadzie przebłysku – mówi Aram.
Zapewne część jego wspomnień jest utkana z opowieści rodziców wspominających surowe realia Erewanu z lat 90. Kartki na chleb zakalcowaty, ale i tak Aram i jego brat pochłaniali 300-gramową porcję jeszcze w drodze do domu. Nieczynne kaloryfery podczas 20-stopniowych mrozów i kąpiel w środku nocy, bo wtedy na dwie godziny włączano prąd i można było podgrzać wodę.
– Gdybym musiał wrócić do Armenii, byłbym tam obcy. Mam tam rodzinę, którą widziałem kilkanaście lat temu, ale nie potrafiłbym się odnaleźć w tamtych realiach – mówi Aram. – Czułbym się jak Polak, którego nieoczekiwanie zmuszono, by zamieszkał w kraju, w którym dziesięć lat temu spędził wakacje.